"Białość” Fossego zobaczyłem najpierw w mediach społecznościowych. Kolejni znajomi, i to z różnych baniek, w których wciąż jeszcze funkcjonuję, wrzucali czarno-białą przejmującą okładkę i refleksję na temat najnowszego opowiadania, a może mikropowieści noblisty. Refleksje odmienne, ale za każdym niemal razem wyrażające zachwyt. Błyskawicznie ściągnąłem książkę na czytnik i – sobotnim wieczorem – postanowiłem ją przejrzeć. I to był pierwszy błąd, bo okazało się, że od tej książki, która w zasadzie pozbawiona jest akcji, nie sposób się oderwać. Nic się w niej nie dzieje, a jednocześnie kolejne zdania, urwane, niedokończone, obrazy, których się nie rozumie, nie pozwalają ani na moment przerwać lektury. I tak siedziałem do późnej nocy, mierząc się z tekstem. Kolejne zdania wciągały, zadawały pytania, budowały teologiczne wizje. Otwierały skojarzenia z drogą Mojżesza, ale i z teologią Mistrza Eckarta, dostrzegałem w niej ślady buddyzmu i wyrażonej w zupełnie nowy sposób teologii.