Ostatnio doszło do wydarzeń, których nie doświadczaliśmy od ponad 25 lat. Po pierwsze, ułaskawienie czterech oskarżonych w trakcie trwającego procesu karnego. Po drugie, uchwalenie w trybie charakterystycznym dla stanu wyjątkowego ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, błyskawiczne jej podpisanie przez prezydenta i niezwłoczna promulgacja. Prawo stało się w ten sposób jądrem polityki, instrumentem, za pomocą którego realizowane są określone cele. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że każda z wymienionych spraw łączy się z wieloma fundamentalnymi wręcz zastrzeżeniami i wątpliwościami.
Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek aktualna staje się antyczna formuła, że prawo jest sztuką dobrego i sprawiedliwego, uzupełniona o wskazanie, że prawo jest fundamentem demokratycznego państwa wyznaczającym granice między tym co dopuszczalne a tym co zabronione. Te granice mają szczególne znaczenie w odniesieniu do organów władzy publicznej, działających z mocy konstytucji na podstawie i w granicach prawa (art. 7).
Musi być wyrok, i to prawomocny
Do organów władzy publicznej nie ma zastosowania zasada przewidziana dla obywateli: „co nie jest wyraźnie zabronione, jest dozwolone". W tym kontekście poszukiwać należy odpowiedzi na pytanie dotyczące ułaskawień: czy taki akt w trakcie trwającego postępowania karnego to „tylko" naruszenie dobrych obyczajów, obowiązujących standardów, a więc w istocie kwestia smaku, czy też działanie pozbawione podstaw prawnych? To dwie różne oceny.
Pierwsza opiera się na założeniu, że ułaskawienie było z formalnego punktu widzenia dopuszczalne, choć prezydent nie powinien z niego korzystać na tym etapie procesu, bo w ten sposób narusza dobre obyczaje, godzi w ducha prawa, mimo że nie narusza jego litery.
Druga ocena ułaskawienie przed prawomocnym skazaniem wyklucza, uznając, iż jest prawnie niedopuszczalne.