Platformie wolno najwięcej

Platforma jest organizacją zbudowaną na wzór korporacji, na której czele stoi niepodważalny lider president Donald Tusk. Tu nie ma miejsca na bunt, można tylko dołączyć do struktury albo odejść – pisze publicystka

Publikacja: 07.07.2010 01:03

Platformie wolno najwięcej

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Nigdy jeszcze po roku 1989 żadna partia nie miała takiej władzy jak Platforma Obywatelska. Polacy, decydując się na poparcie Bronisława Komorowskiego, postanowili nie tylko oddać Pałac Prezydencki w ręce tej samej formacji, która ma rząd, ale też utrwalić jej dominację w niemal wszystkich instytucjach i środowiskach istotnych dla państwa. Przeciwwaga dla wpływów Platformy w postaci opozycji, niezależnych od Platformy lub krytycznych wobec niej mediów czy środowisk eksperckich, jest słaba – PO może mieć zatem dziś poczucie, że jej „wolno więcej”. Ma do tego niezwykle mocny mandat społeczny.

[srodtytul]Piekła nie ma[/srodtytul]

Zwłaszcza że otrzymała go po zdarzeniach, które dla innych formacji, w nieco innych okolicznościach mogłyby oznaczać jeśli nie klęskę, to przynajmniej poważny kryzys. PO nie osłabiła afera hazardowa, która jeśli nie przewyższała, to przynajmniej ciężarem gatunkowym dorównywała aferze Rywina, notowań nie obniżyła zdumiewająca nieudolność rządu po katastrofie smoleńskiej ani całkowite zignorowanie przez rządzących potrzeby wyciągnięcia konsekwencji wobec odpowiedzialnych za zaniedbania po stronie polskiej, które mogły do niej doprowadzić.

Poparcie utrzymało się mimo największej od lat powodzi i mimo trwającego kryzysu. Nie powinna nas zatem dziwić pewność siebie i arogancja przynajmniej niektórych polityków PO. Ich praktyczne doświadczenie wskazuje, że... odpowiedzialność polityczna właściwie nie istnieje.

[srodtytul]Rząd dusz[/srodtytul]

Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele – począwszy od zgodnego wspierania PO przez niemal wszystkie media mainstreamowe, a skończywszy na zmianach cywilizacyjnych i kulturowych, do których swej oferty nie umiał dostosować PiS na tyle skutecznie, by wybory prezydenckie wygrać. Dziś partia Jarosława Kaczyńskiego odbudowała się na tyle, że może całkiem serio myśleć o sprawowaniu rządów po kolejnych wyborach parlamentarnych, a zatem czynić plany, które jeszcze kilka tygodni temu wydawałyby się całkowitą mrzonką.

Nie jest to jednak jeszcze siła, z którą rządząca na wszystkich szczeblach Platforma musi się przesadnie liczyć. Ma przecież (że zacytuję Andrzeja Wajdę) „przyjaciół w TVN” i wspiera ją też „druga prywatna telewizja”. Partia Donalda Tuska może więc liczyć na to, że działania opozycji będą nadal neutralizowane przez media i tym samym ta demokratyczna kontrola nad rządzącymi będzie raczej iluzoryczna.

Być może dlatego PO tak prze do szybkich zmian w mediach publicznych – tę zmianę wymienia na pierwszym miejscu niezbędnych projektów, jakie chce zrealizować – że to jedyne miejsca w poważnych mediach elektronicznych, które wymykają się obowiązującemu schematowi przyjaźni.

Jednocześnie całkiem realną sytuacją wydaje się taka, gdy PiS utrzymuje wprawdzie wysokie poparcie w wyborach do Sejmu, ale wciąż zbyt małe, by móc faktycznie rządzić. Opozycja bez zaplecza w strukturach państwa, w środowiskach intelektualnych czy w gospodarce ma nikłe szanse na skuteczne sprawowanie funkcji kontrolnych wobec rządzących i trwałe, sięgające przynajmniej kadencji, przejęcie władzy.

[srodtytul]Kurtyna szczelnie zasłonięta[/srodtytul]

Dotąd tak wygodnie nie było żadnej partii. Koalicja SLD – PSL, gdy dwukrotnie rządziła, mając swego prezydenta, rządu dusz dziennikarzy nie miała. Ewa Milewicz z „Gazety Wyborczej” pisała w tamtych czasach, że „SLD mniej wolno”, bo wciąż tę partię obowiązuje kwarantanna po komunizmie – i było to jasne dla wszystkich. Wpływy lewicy w mediach oczywiście były i SLD wraz z PO współrządziły długo mediami publicznymi, niemniej partia Leszka Millera musiała liczyć się z tym, że świata mediów faktycznie nie kontroluje. Afera Rywina pokazała to nad wyraz dobitnie.

W dzisiejszej sytuacji medialnej afery tej prawdopodobnie by nie było, tak jak właściwie „nie było” afery hazardowej. Kurtyna zasłaniająca faktyczne mechanizmy władzy rozsunęła się tylko na moment – gdy zobaczyliśmy szefa klubu parlamentarnego umawiającego się na cmentarzu czy skuteczność zaprzyjaźnionego z rządzącymi prężnego biznesmena. Dziś jest szczelnie zasłonięta i doprawdy nie widać nikogo, kto byłby zdolny doprowadzić do jej rozsunięcia.

Skupienie władzy w ręku jednej formacji w czasach rządów SLD i Aleksandra Kwaśniewskiego było niepodobne do dzisiejszego, także z tego względu, że poza obozem władzy prócz opozycji parlamentarnej były silne środowiska intelektualne i eksperckie, najczęściej wywodzące się z obozu solidarnościowego, które dystansowały się od ekipy rządzącej lub otwarcie ją krytykowały. Aleksander Kwaśniewski mógł się zaprzyjaźniać z Adamem Michnikiem i wspólnie marzyć o „historycznym porozumieniu”, ale marzenia te w szerszej niż kilka nazwisk skali ziścić się wtedy jeszcze nie mogły.

Dziś to „historyczne porozumienie” stało się faktem, a anektowanie do obozu Donalda Tuska takich postaci jak Włodzimierz Cimoszewicz, Aleksander Kwaśniewski czy Marek Belka gwarantuje Platformie, że ze strony lewicowych liberałów tak ze świata polityki, jak i biznesu żadnych poważnych kłopotów obóz władzy mieć nie powinien.

[srodtytul]Kaczyński nad rzeką[/srodtytul]

Zupełnie nieprawdziwe wydają się też porównania czasu obecnego z okresem, gdy rząd i stanowisko prezydenta obsadził PiS. Ten niespełna dwuletni okres rządów, jak doskonale pamiętamy, cechował bunt elit – środowisk prawniczych, lekarskich czy biznesowych. O roli mediów w tym czasie napisano tyle, że nie warto już o tym otwartym zaangażowaniu w wojnie z rządem wspominać (Jarosław Kaczyński żartował wtedy, że gdyby wskoczył do wody i uratował tonącą dziewczynkę, to „Gazeta Wyborcza” pytałaby, co premier robił w godzinach pracy nad rzeką. „Rzeczywiście „Gazeta Wyborcza” mogłaby zganić poranne spacery premiera” – przyznała wówczas cytowana już tu Ewa Milewicz).

Ta hałaśliwa wojna establishmentu z PiS osłabiała i ograniczała możliwości rządzenia, niejednokrotnie – jak w przypadku ustawy lustracyjnej – całkowicie blokując proponowane zmiany. Gdy spojrzeć z tej perspektywy, Platforma może niemal wszystko. PiS miał nieporównywalnie słabszą pozycję także i przez to, że nie miał tak stabilnej, jak dziś ma PO, koalicji w Sejmie. PSL na tle LPR i Samoobrony jest nieledwie koalicjantem marzeń pozwalającym Platformie na bardzo wiele.

[srodtytul]Tusk jak prezes korporacji[/srodtytul]

Publicyści analizujący wyniki wyborów niekiedy przypominają szorstką przyjaźń między Aleksandrem Kwaśniewskim i Leszkiem Millerem jako przykład tego, że gdy partia przejmuje pełnię władzy, zaczyna się wojna w jej szeregach. Rzeczywiście, konflikt w obozie władzy był jedną z przyczyn upadku partii rządzącej i oczywiście nie należy wykluczyć, że i w tej kadencji podobne doświadczenie może być udziałem liderów Platformy, niemniej na razie nie widać potencjalnych pól sporu.

Bronisław Komorowski nie ma raczej ambicji, by rywalizować z Donaldem Tuskiem, być może zdając sobie sprawę z wyższości talentów politycznych lidera PO. Konflikt zaś premiera z Grzegorzem Schetyną, jeśli faktycznie wciąż istnieje, nie przekracza ram, które mogłyby mieć groźne dla PO konsekwencje polityczne. Obaj panowie są zbyt pragmatyczni, by pozwolić sobie na wojnę. Sprawy światopoglądowe, takie jak in vitro czy legalizacja związków homoseksualnych, nie są kwestiami, które mogą rozpalić głowy polityków PO.

Na dodatek Platforma jest organizacją zbudowaną na wzór korporacji, na której czele niepodważalnie stoi president Donald Tusk – tu nie ma miejsca na bunt, można dokooptować do struktury albo... odejść. Konflikty zatem, jeśli się pojawią, nie powinny rozsadzić ani osłabić układu rządzącego.

Platforma ma więc ogromną władzę nieporównywalną z tym, co było udziałem jakiejkolwiek partii w ciągu ostatnich 20 lat. Wydaje się więc, że może spokojnie liczyć na długie rządy w komfortowych warunkach, gdyby nie coś, co dzieje się od dłuższego już czasu i widoczne stało się po katastrofie smoleńskiej, a co może zmienić optymistyczny dla PO scenariusz.

W Polakach następuje zmiana sposobu myślenia o państwie, o nas samych, o Polsce. To dlatego Platforma musiała porzucić swój minimalistyczny sposób myślenia państwowego sprowadzającego się do hasła o „ciepłej wodzie w kranie” i przyjąć za własne hasło Jarosława Kaczyńskiego, że „Polska jest najważniejsza”. Dlatego w przestrzeni publicznej zaczynają dominować słowa o potrzebie zgody, o byciu wspólnotą, ale też o tym, że państwo wymaga reform i innego niż dotąd sposobu uprawiania polityki.

Na razie nie widać jednak, by oprócz warstwy werbalnej PO umiała temu oczekiwaniu zmiany sprostać. Zwłaszcza że będzie pod silną presją takich ośrodków wpływu jak „Gazeta Wyborcza”, która wyraźnie sygnalizuje, że oczekuje czegoś całkiem innego. Jarosław Kurski w chwilę po zwycięstwie Bronisława Komorowskiego napisał: „Platforma jako partia obywatelska zawiodła w tej kampanii, bo zamiast proponować Polakom nowoczesną, otwartą Polskę, straszyła widmem PiS (…). Jeżeli Platforma, mając teraz wszelkie warunki, nie pokaże, że jest partią reformatorską, otwartą na kulturowe i obyczajowe postulaty demokracji europejskiej – następne wybory przegra. Jeśli PO chce rządzić, musi się zmienić”.

To wyraźne ostrzeżenie dla liderów PO – to nie reforma KRUS jest najważniejsza, ale zapewne legalizacja związków homoseksualnych lub liberalizacja ustawy antyaborcyjnej. „Gazecie” może być trudno jednak wymóc na nowym prezydencie będącym przecież współtwórcą środowiska katolickiego Stowarzyszenia Przymierze Rodzin realizację tych haseł.

Niemniej ultimatum „Wyborczej” jest dziś czytelne i może oznaczać, że półtora roku dzielące nas od wyborów może nie tylko budować potencjalną możliwość powrotu do władzy PiS, oznaczać wzmacnianie się lewicy, z którą PO będzie musiała zacząć się liczyć poważniej niż dotąd, ale też zmianę sposobu traktowania pieszczonej dotąd Platformy przez „Wyborczą” i tworzone przez nią środowisko. Bez względu na możliwe scenariusze rozwoju sytuacji na to, jak wielką władzę dziś dzierży Platforma, nadchodzące czasy wydają się niezwykle ciekawe.

PS Korzystając z okazji, chciałam podziękować Kasi Kolendzie za jej wczorajszy komentarz w „Gazecie Wyborczej”. Kasiu, dziękuję za klasę.

Nigdy jeszcze po roku 1989 żadna partia nie miała takiej władzy jak Platforma Obywatelska. Polacy, decydując się na poparcie Bronisława Komorowskiego, postanowili nie tylko oddać Pałac Prezydencki w ręce tej samej formacji, która ma rząd, ale też utrwalić jej dominację w niemal wszystkich instytucjach i środowiskach istotnych dla państwa. Przeciwwaga dla wpływów Platformy w postaci opozycji, niezależnych od Platformy lub krytycznych wobec niej mediów czy środowisk eksperckich, jest słaba – PO może mieć zatem dziś poczucie, że jej „wolno więcej”. Ma do tego niezwykle mocny mandat społeczny.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Matlak: Czego Ukraina i Unia Europejska mogą nauczyć się z rozszerzenia Wspólnoty w 2004 r.
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Wolność słowa w kajdanach, ale nie umarła
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Jak Hołownia może utorować drogę do prezydentury Tuskowi i zwinąć swoją partię
Opinie polityczno - społeczne
Michał Kolanko: Partie stopniowo odchodzą od "modelu celebryckiego" na listach
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Dlaczego nie ma zgody USA na biało-czerwoną szachownicę na F-35?
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił