Dobrych dwadzieścia kilka lat temu kolega opowiadał mi o swojej wizycie u znajomego czy też krewnego w Kanadzie. Był to człowiek zamożny, biznesmen, który akurat kupił niewielki budynek biurowy. Co ciekawe, przed transakcją, podczas negocjacji ceny, nieszczególnie interesował się obiektem: nie wnikał w szczegółowy rozkład pomieszczeń, stan techniczny, konieczność i koszt ewentualnych remontów itd. Wydawało się to wtedy bardzo dziwne. Zagadka jednak szybko się wyjaśniła zaraz po zakupie i załatwieniu formalności. – Przyjechała taka wielka kula, którą znałem tylko z filmów i wszystko wyburzyła. Bo on tak naprawdę kupił grunt, a nie budynek i stawiał tam coś zupełnie nowego – opowiadał kolega.

Czytaj więcej

Wielki recykling budynków nabiera tempa. Troska o środowisko czy o portfel?

Dziś coś podobnego obserwujemy w polskich miastach. Po trzech latach pandemii, lockdownów i pracy zdalnej, kiedy powierzchnia biurowa stała się niemal zbędna, a deweloperzy przyhamowali z inwestycjami, pracownicy powoli wracają do biur. Ale – jak piszemy w „Rzeczpospolitej” – niekoniecznie do tych samych. Starsze budynki idą do recyklingu. Przechodzą modernizację, bo muszą spełniać coraz bardziej wyśrubowane normy, stać się bardziej „zielone”, oszczędne, funkcjonalne i przyjazne dla użytkowników. No i co również ważne: bardziej modne i estetyczne. A jak wiadomo, każdy styl architektoniczny najbardziej „nie lubi” akurat tego, który był tuż przed nim. W dzisiejszych realiach oznacza to konieczne zmiany w obiektach wybudowanych zaledwie dwadzieścia czy kilkanaście lat temu.

Rewitalizacja to szansa jednak tylko dla biurowców, które jeszcze rokują i zwrócą ewentualne inwestycje w modernizację. Są i takie (tu dobrym przykładem jest los warszawskiego Atrium), których z powodów finansowych nie warto już przebudowywać czy adaptować do nowych funkcji. Zajmują za to bardzo drogi grunt, niemal w samym sercu miasta. Dlatego nieuchronnie spotkają się z wyburzeniową kulą, młotem i gazem rozprężającym.