* * * * * *

Marta Podgórnik,
„Rezydencja surykatek",
wyd. Biuro Literackie, Wrocław 2011, 72 s.

Autorka „Rezydencji surykatek" zadebiutowała młodo. Jako 17-latka wygrała Konkurs Poetycki im. Jacka Bierezina, którego pokłosiem był tom wierszy „Próby negocjacji" (1996). Zwykle jest tak, że nagroda literacka stanowi dla autora nobilitację. W tym przypadku było chyba jednak na odwrót. To właśnie nazwiska pierwszych laureatów (był wśród nich również Krzysztof Siwczyk) sprawiły, że łódzki konkurs dla debiutantów stał się jednym z najbardziej prestiżowych konkursów w Polsce. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ Podgórnik nie dojrzewała powoli, lecz wdarła się na scenę literacką szybko i głośno, jako poetka samodzielna i niepokorna, zaznaczając mocny punkt na mapie polskiej poezji ponowoczesnej.

„Rezydencja surykatek" to szósty tom wierszy w dorobku gliwickiej poetki. Od poprzedniego („Dwa do jeden") dzieli go pięć lat, jeśli nie liczyć wydanych w 2008 r. wierszy zebranych „Pięć opakowań". Warto było czekać? Owszem. Jest tu w zasadzie wszystko, co już wcześniej wzbudzało zainteresowanie czytelników i recenzentów: umiejętność mieszania stylów, swoboda w dobieraniu literackich rekwizytów, a także niezgoda na otaczającą rzeczywistość. Przede wszystkim jednak – autentyzm. Właśnie tak. Autentyzm. I jeśli nie boję się użyć tego słowa, to dlatego, że poetka tworzy – lub raczej w pewien sposób udostępnia nam – swój świat. Podgórnik podejmuje dawne tematy, a jednocześnie w zabawny, choć chwilami gorzki sposób rozprawia się z biografią swojej bohaterki. Opisuje jej karierę literacką, związki z mężczyznami i głośne imprezy, umiejętnie balansując między kulturą popularną i wysoką.

Można powiedzieć, że wiersz Podgórnik jest jak mikser, który autorka do końca ma jednak pod kontrolą. Bo choć w tym pamiętniku i niepamiętniku pojawiają się czasami zdarzenia pozornie nieistotne, co skądinąd można uznać za interesujący efekt rozrostu formy lirycznej w kierunku prozy, to poetka wciąż pozostaje bliska przedmiotowi. Rytm czy autotematyzm nie pojawiają się w tej poezji z potrzeby udowodnienia czegokolwiek czytelnikowi, lecz wyłaniają się razem z treścią, w sposób trochę przypadkowy, ale i nieuchronny. Nie ma tu zbędnej ekwilibrystyki językowej ani niepotrzebnego epatowania erudycją. Jest za to pełna swoboda już nie poetyckiego, ale po prostu życiowego wyrazu, w którym wiersz – rymowany lub biały, poważny lub śmieszny – staje się pretekstem do przybliżenia rwącego nurtu egzystencji. Chociaż nie, „przybliżenie" to niewłaściwe słowo. Podgórnik raczej rzuca się w życie, szarpie je i kawałkuje, docierając w ten sposób do trudnych i bolesnych prawd.

Jaka jest więc bohaterka „Rezydencji surykatek"? Próbuje zachować powagę, choć doskonale wie, że świat na nią nie zasługuje. Żyje i pisze. Bawi się i eksperymentuje. Tańczy i kocha. Przede wszystkim jednak uważnie obserwuje. Jak wyczekująca na czatach surykatka.