Północna Australia, lata 20. XX wieku. Ziemia spalona przez słońce, biali przybysze z Europy, którzy trafili tu z traumatycznymi wspomnieniami I wojny światowej, ale też poczuciem wyższości w stosunku do miejscowej ludności.
Bohater filmu, Sam, jest Aborygenem, który razem z żoną zostaje „wypożyczony" na pobliską farmę przez kaznodzieję, dla którego pracuje. Tam staje w obronie miejscowego, drakońsko traktowanego chłopca. Właściciel posiadłości żąda wydania dziecka. Zaczyna strzelać. Sam zabija go w obronie własnej. I razem z żoną musi uciekać przed zemstą białych. Za zbiegami rusza pościg, skazany na przegraną. To Sam zna pustynne okolice i potrafi się po nich poruszać.
Ale Aborygen sam odda się w ręce „sprawiedliwości". Zdecyduje się wrócić, bo lepszych warunków i pomocy lekarza potrzebuje jego ciężarna żona. W miasteczku czeka go sąd. I nienawiść i pogarda białych kolonizatorów.
Reżyser „Sweet Country" Warwick Thornton urodził się i wyrósł właśnie w północnej Australii. Podobnie jak autor scenariusza David Tranter. – Nasze rodziny miały wiele wspólnego, w dzieciństwie słuchaliśmy podobnych historii – opowiadał. – W latach 20. rodowici Australijczycy nie byli wprawdzie niewolnikami, ale pracowali dla białych przybyszów za darmo albo za jedzenie. Więc ta autentyczna historia, którą opowiadam w filmie, jest częścią mojego dziedzictwa.
W filmie są wszystkie elementy westernów: szerokie połacie pustej ziemi, małe miasteczko, konflikt między osadnikami i rdzennymi mieszkańcami. Jest pościg za uciekinierami. Są wreszcie rewolwery i strzały padające znienacka. Jednocześnie reżyser proponuje western nowoczesny: bez galopady, z wolno ciągnącym się w skwarze czasem, bez ostrego podziału na dobre i złe charaktery.