Należy do nowego pokolenia twórców, którzy szturmem weszli ostatnio do polskiego kina. Ma 33 lata i na koncie znaczące sukcesy. Jego dokument „Marysina polana” dostał nagrodę w Krakowie, „Gwizdek” wygrał sekcję filmu krótkiego na najważniejszym festiwalu kina niezależnego Sundance, debiut fabularny „Fale” trafił do prestiżowego głównego konkursu w Karlowych Warach. Ale Grzegorz Zariczny nie jest dzieckiem szczęścia: wszystko wypracował sobie sam. Z niemałym trudem.
– Jestem zwyczajnym chłopakiem ze zwyczajnej rodziny – mówi „Rzeczpospolitej”. – Wyrosłem w podkrakowskiej wsi. Nauka w liceum w Nowej Hucie była dla mnie gigantycznym skokiem, długo czułem się gorszy od kolegów wychowanych w mieście. To prawda, teraz trochę się zbudowałem, ale chcę robić filmy o ludziach, którym świat nie sprzyja. Wyrzuconych na margines, mozolnie walczących o odrobinę szczęścia i powodzenia, z niemałym trudem próbujących uporządkować własne życie.