Jak to się ma do gwałtownego wzrostu płac na Węgrzech i postępującej presji płacowej w Polsce? Ano tak, że dotąd jedną z istotnych przewag gospodarek Europy Środkowo-Wschodniej była dostępność pracowników kosztujących znacząco mniej niż na Zachodzie. Dlatego można było przymknąć oko na ich niższą produktywność. Podobnie było też w innych krajach regionu. Wystarczy spojrzeć na wskaźniki Eurostatu – produktywność jednego zatrudnionego na godzinę jego pracy w Polsce w 2016 r. to 75,3 proc. unijnej średniej, na Węgrzech 68,1 proc. Liderami naszej części Europy są Czesi, Słoweńcy (81 proc.) i Słowacy (82,1 proc.).

To, co może z tego wyniknąć, gdy te proste w gruncie rzeczy (dostęp do tanich, wykwalifikowanych pracowników) motory wzrostu się wyczerpią, przy niedostatecznym tempie unowocześniania gospodarki, pokazuje przykład Węgier, gdzie brak rąk do pracy (bezrobocie, według danych Eurostatu, w maju 2016 r. było na poziomie 4,3 proc., w Polsce 4,8 proc.) wywołał płacową eksplozję. Podobnie może być i u nas, choć na razie sytuację łagodzi napływ Ukraińców i program 500+, który także nieco zmniejsza presję na podwyżki. Ale czekają nas konsekwencje obniżenia wieku emerytalnego. Fakt, pracodawcy przyzwyczaili się do relatywnie niskich płac i tego, że wydajność nie jest aż tak ważna. Ale dalej tak się nie da.

Podnoszenie płac, choć nieuniknione, nie sprawi, że pracowników, niezbędnych do rozwoju gospodarki w obecnym modelu, przybędzie. Dlatego trzeba pracować nad podniesieniem efektywności posiadanych zasobów, krótko mówiąc, czas na prawdziwą technologiczną rewolucję, bez której impet gospodarki zacznie przygasać. Kosy w dłoń!