To świetnie, że Amerykanie zainwestują z własnego budżetu w rozbudowę chociażby polskich lotnisk wojskowych. Znakomicie, że nieduże z reguły miasta zyskają tysiące świetnie – jak na nasze warunki – opłacanych konsumentów. Handel i usługi mogą zacierać ręce, a na amerykańską obecność liczą najróżniejsze branże, łącznie z deweloperami, którzy zakładają, że gościom z USA będą potrzebne również mieszkania. Być może słusznie.

Jednak na przyjazd amerykańskich sił trzeba spojrzeć szerzej. Przede wszystkim dlatego, że ożywi to kontakty polsko-amerykańskie. Do naszego kraju ściągać będą nie tylko wojskowi. Przyjedzie też całe grono ludzi biznesu w mniejszym lub większym stopniu współpracujących z armią, być może zastanawiających się, czy nie warto zainwestować w Polsce.

Jestem jak najdalszy od tego, żeby dla Amerykanów malować trawę na zielono i nosić ich na rękach za ewentualne inwestycje. Należy ich traktować jak wszystkich innych. Tyle że – i piszę to najzupełniej poważnie – pierwszą rzeczą, którą by w tych dniach zobaczyli i poczuli, byłby smog nad Polską. To naprawdę nie jest bez znaczenia, jeżeli mamy się liczyć w poważnej światowej gospodarce.

Kolejna sprawa jest równie istotna. W ostatnich miesiącach wśród Amerykanów zainteresowanych polską rzeczywistością szerokim – i nieprzychylnym – echem odbiła się kwestia podważania ich inwestycji wyrażana przez niektórych przedstawicieli rządu na fali zapału związanego z repolonizacją. I to inwestycji, których zgodność z prawem została potwierdzona przez wszelkie instytucje, łącznie z prokuraturą.

Jakoś liczę na to, że jeszcze mocniejsze zacieśnienie sojuszu polsko-amerykańskiego, wyrażane obecnością tych tysięcy żołnierzy, powstrzyma ewentualnych harcowników. A to będzie miało znaczenie nie tylko dla biznesu amerykańskiego, lecz też dla każdego innego, z polskim włącznie.