Scenariusz taki jest teoretycznie możliwy, ponieważ w USA wyborcy nie wybierają bezpośrednio prezydenta. Gdyby tak było, wybory mogłaby wygrać Hillary Clinton, która - biorąc pod uwagę liczby bezwzględne - według obecnych informacji uzyskała w skali całego kraju o 200 tysięcy więcej głosów niż Donald Trump. To jednak Trump wygrał dość zdecydowanie wybory, ponieważ o ich wyniku stanowi rozkład głosów w Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych - a w tym Trump uzyskał aż 306 głosów, podczas gdy Clinton - 232.
Fakt iż zwycięzca wyborów prezydenckich w USA zdobył w głosowaniu powszechnym mniej głosów niż jego rywal, nie jest niczym precedensowym - ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w 2000 roku, kiedy to George W. Bush wygrał dzięki większej liczbie głosów elektorskich z Alem Gorem. Wcześniej dwa razy zdarzyło się to również w XIX wieku.
"New York Post" przypomina jednak, że tylko elektorzy z 29 stanów nie mogą ignorować woli wyborców - choć, jak zaznacza gazeta, kary w takiej sytuacji są wyłącznie symboliczne. Demokracja amerykańska zna instytucję tzw. wiarołomnego elektora, a więc członka Kolegium Elektorów nie głosującego na kandydaturę prezydenta lub wiceprezydenta, którego miał poprzeć.
W dotychczasowej historii USA tylko raz wiarołomni elektorzy byli blisko zmiany wyniku wyborów, choć dotyczyło to nie prezydenta, a wiceprezydenta USA. Stało się tak w 1836 roku, kiedy 23 elektorów z Wirginii odmówiło głosowania na Richarda Johnsona, po tym jak wyszło na jaw, iż miał on romans ze swoją niewolnicą. Bez głosów z Wirginii Johnson nie uzyskał większości głosów elektorskich w Kolegium i o jego wyborze musiał decydować Senat. Senatorowie nie zdecydowali się jednak na podważenie decyzji wyborców - i Johnson został wiceprezydentem.