Tak dziwacznej zagrywki dyplomatycznej Europa chyba jeszcze nie widziała. Nie chodzi już o to, że Jacek Saryusz-Wolski nigdy nie był prezydentem, ani premierem - w porządku, możemy chcieć wprowadzać nową jakość w skostniałe struktury Unii. Nie chodzi też o to, że - niczym w pokerze - Polska zalicytowała wysoko w najmniej spodziewanym momencie (choć dyplomacja, a zwłaszcza dyplomacja w ramach Unii Europejskiej, przypomina raczej partię szachów). Chodzi o to, że Polska ruszyła do dyplomatycznego ataku zupełnie nie dbając o to, czy ktokolwiek ruszy za nią. Nie ruszył nawet Viktor Orban - że o Grupie Wyszehradzkiej, czy o Międzymorzu, które mieliśmy budować, przez grzeczność nie wspomnę.
Czy po takim zagraniu będzie nam łatwiej, czy trudniej budować koalicje w Unii? To pytanie czysto retoryczne. Trudno spodziewać się, by przywódcy jakiegokolwiek kraju chcieli wdawać się w rozgrywkę z Polakami u boku, skoro firmujący operację Saryusz-Wolski szef MSZ otwarcie mówił, że nie dba o to kto popiera jego kandydata. A potem, w dniu szczytu, zdziwił się, że rywala kandydata PiS-u jednoznacznie poparła Merkel - ta sama Merkel, której kandydatem - jak przekonuje PiS - Tusk był, jest i będzie. Skoro takie rzeczy dziwią polską dyplomację, to - metodą dedukcji - można dojść do wniosku, że może ona sobie nie poradzić z bardziej skomplikowanymi konceptami. A więc lepiej trzymać się od niej z dala.
Czy rząd PiS osłabił pozycję Tuska w Europie? Wydaje się, że wręcz przeciwnie. Być może, gdyby nie nieoczekiwany szantaż Warszawy, Rada Europejska nie podjęłaby tej decyzji aż tak błyskawicznie. A poprzedzające ją dni nie byłyby festiwalem zapewnień o poparciu dla Tuska płynących od Madrytu po Berlin. A brak poparcia rządu, który przeprowadził opisaną wyżej operację „Saryusz-Wolski”, w oczach wielu członków UE jest zapewne atutem nowego szefa RE.