Adam Kilian nie żyje

Zmarł w sobotę w wieku 93 lat. Był autorem 70 filmów animowanych, ponad 300 scenografii.

Aktualizacja: 26.06.2016 23:35 Publikacja: 26.06.2016 15:31

Adam Kilian

Adam Kilian

Foto: Fotorzepa/ M. Sadowski

Spośród wielu odznaczeń cenił sobie Order Uśmiechu, przyznany przez dzieci, m.in. w podzięce za bohaterów jednej z najpopularniejszych telewizyjnych dobranocek lat 70. – „Jacka i Agatkę”. Adam Kilian całe życie był wierny kodeksowi artystycznemu, który napisał jako młody chłopak.

– Comedie-Francaise od czasu do czasu wozi ze sobą fotel Moliera, na którym dokończył on swój wspaniały żywot teatralny – opowiadał w rozmowie z „Rzeczpospolitą” w 1999 roku. – Wprawdzie fotela nie mam, ale wożę ze sobą szopkę krakowską wysoką na trzy metry, z kompletem lalek: aniołami, ludem Krakowa, postaciami nadprzyrodzonymi. Przed laty pisałem w swoim artystycznym credo m.in.: „zacząć od nowa… zostać drugie życie w tej samej klasie, poprawić błędy, przeprowadzić korektę i... namalować Sąd Ostateczny”. Marzenia pozostają te same.

Poniżej tekst opublikowany w „TeleRzeczpospolitej” w maju 1999 roku:

Dusza dziecka

- Picasso mówił, żeby nie gubić w sobie dziecka, Kilian – ma w sobie bliźniaki! – mówił Adam Hanuszkiewicz. – Jest jedyny w swoim rodzaju. To świątek polskiej scenografii. Zawdzięczam mu cytat z jego ulubionego papieża, Jana XXIII: „Pamiętaj, nie pogardzaj najniżej stojącym człowiekiem, albowiem i ten ma przynajmniej jeden talent, którym ciebie przewyższa. I na miłość boską – nie trać poczucia humoru!”. W tym jest cały Kilian.

Adam Kilian wywodził się ze Lwowa. Jego matka, Janina Kilian – Stanisławska, była teoretykiem i krytykiem sztuki.

– Wokół mnie były dzieła sztuki ludowej – opowiadał scenograf. – Na ścianach malowanki na szkle. Byłem wręcz osaczony świątkami, świecznikami, ceramiką huculską. Dzieciństwo upłynęło mi w epoce kubizmu, futuryzmu. Dla mojej matki wyrocznią w sprawach artystycznych był Leon Chwistek, filozof, logik i malarz. Kiedy miałem 7 lat – zorganizował mi wystawę w prawdziwej pracowni malarskiej na poddaszu. Mogłem namalować, co mi w duszy gra, choć na określony temat: polskie przysłowia i powiedzonka – niektóre absurdalnie zabawne, np. ocet siedmiu złodziei, ptasie mleko. Namalowałem ich 12 – prawdziwymi farbami, dużym pędzlem.

W domu wisiały też obrazy współczesnych malarzy, matka często dostawała je w prezencie. Było ich dużo i nie zawsze starczało ścian. Byłem przeszkolony – kiedy w progu stał jakiś znany malarz – matka dawała mi oczami znaki. Zatrzymywała w holu gościa, a ja szybko przewieszałem jego obraz na honorowe miejsce na froncie. Malarz wchodził, uśmiechał się z zadowoleniem na ten widok i tylko dziwił się, dlaczego jego obraz się kiwa. Minęło wiele lat.

Byłem z Adamem Hanuszkiewiczem w Londynie po premierze „Wesela” w domu Daubenych. Byli arystokratami, on – wielki impresario, twórca i organizator festiwali World Theatre – mieszkali we wspaniałej rezydencji. Uznaliśmy, że należy im coś podarować. W nocy namalowałem św. Jerzego zabijającego smoka. Ten legendarny święty jest patronem Anglików. Ofiarowaliśmy obraz pani domu, a lord dostał haczyk do jego zawieszenia. Oznaczało to, że obraz ma wisieć, a nie powędrować na strych. Po przeszło 30. latach byłem z synem Jarosławem z „Balladyną” w Londynie. Zadzwoniłem do pani Daubeny – była na premierze. Zaprosiła nas. Rezydencja nieco zmieniła się po śmierci jej męża, ale obraz, który ofiarowałem jej przed laty – wisiał. Wprawdzie nie nad kominkiem, ale w towarzystwie znakomitych malarzy. I nie kołysał się!

– W Londynie zorganizowano na naszą cześć przyjęcie – wspominał Adam  Hanuszkiewicz. – Staliśmy z dwoma lordami w czteroosobowej grupce, twarzami do siebie, a oni gadali ze sobą o angielskiej historii, jakby nas nie było, w sposób nieprzyzwoity pod każdą szerokością geograficzną. Nagle, po 20. minutach zauważyli naszą obecność. „Boże święty, my tu mówimy o swojej historii, a panowie Polacy też przecież macie jakąś swoją historię.” Na to Kilian: „Co to za historia, skoro nie zamordowaliśmy ani jednego króla”.

Adam Kilian miał 12 lat, kiedy wstąpił do Szkoły Kadetów marszałka Piłsudskiego, choć nie marzył o wojskowej karierze.

– W jakimś sensie szkoła była elitarna - wspominał. – Uczęszczali do niej synowie generałów, pułkowników, ale też i sierżantów. Ojciec był urzędnikiem województwa – dostałem się z protekcji wojewody lwowskiego. Byłem pod urokiem błyszczących guzików, munduru i tradycji. Chłopców przed wojną wychowywało się patriotycznie. Miałem 7 lat, kiedy dostałem na gwiazdkę czako i szablę z napisem: Honor i Ojczyzna. Podarował mi je wuj Tolo, legionista. Postawił mnie pod choinką na baczność i powiedział, że mam stać dopóki nie zdejmie mnie z warty. W innych pokojach zaczęto jeść smakołyki, a ja twardo stałem, chociaż miałem łzy w oczach, nęcił mnie tort. Odkryła mnie ciocia i wezwała wuja, żeby mnie zwolnił – całe szczęście, ze jeszcze nie wyszedł.

W korpusie kadetów panowała surowa dyscyplina, ale poszedłem tam z wielką ochotą, bo liczył się honor bycia kadetem. Chłopcy byli na serio musztrowani, już nie mówiąc o czołganiu się, przysiadach, ale ja mimo wszystko traktowałem to jako zabawę. To podejście było niesłychanie pożyteczne w moich dalszych dziejach, kiedy wywieziono mnie do Kazachstanu, i potem – kiedy zostałem prawdziwym żołnierzem.

Wojenne podróże

W 1940 roku został zesłany z matką do ZSRR pod chińską granicę.

– Trzy dni wcześniej zaaresztowano ojca – wspominał Adam Kilian. – Naszą przymusową przeprowadzkę traktowałem jednak jak przygodę. W listach do Polski pisałem, że jestem wprawdzie głodny, ale step jest wspaniały, właśnie ujeżdżam wielbłąda. Sceneria była niezwykła. Step jest piękny: na wiosnę zakwita, trawa zakrywa człowieka, a potem usycha, powietrze jest czyste i pierwotne, daleko na horyzoncie chmura w kształcie ogromnej jurty, zapowiadająca, ze tam zaczyna się Ałtaj.

Kiedy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, nasza sytuacja zmieniła się całkowicie. Nagle staliśmy się sojusznikami. Pozwolili nam pojechać, gdzie chcemy. Matka miała nosa – znała ich – postanowiła jechać jak najbliżej granicy, na południe. Zbliżaliśmy się do terenów, gdzie miało się kształtować wojsko polskie. Utknęliśmy w Ałma-Acie urzeczeni jej pięknem. Zobaczyliśmy scenerię Tien-Szan. U stóp gór leżało miasto – ogród pełne jabłoni i ogromnych topoli. Ciągle liczyliśmy, że odnajdzie się ojciec, ale dużo później okazało się, ze został zamordowany w obozie w Charkowie. Po trzech dniach w Alma-Acie NKWD jednak nas namierzyło i wywiozło 30 kilometrów za miasto, na głodny step, do kołchozu „Szczastliwaja żizn”. Po kilku miesiącach uciekłem do Alma-Aty.

W 1942 roku zaangażował się w Ałma-Acie do Mosfilmu – słynnej wytwórni filmowej ewakuowanej z Moskwy.

– Najpierw znalazła tam pracę moja mama – opowiadał Kilian. – Pracowała przy filmach animowanych, a ja byłem robotnikiem fizycznym. Kiedyś odważyłem się wepchnąć na wykład dla studentów jednego z profesorów. W czasie przerwy podszedłem do niego, pokazałem moje rysunki, spodobały się. Przedstawił mnie profesorowi Aleksandrowi Ptuszko, znawcy filmów animowanych, który przyjął mnie do pracy w modelatorni – zostałem młodszym zastępcą pomocnika malarza. Widziałem, jak powstawał słynny film „Iwan Groźny”. Kiedyś przemówił do mnie sam mistrz, Eisenstein – na korytarzu. Powiedział: „Prasticie, parzalsta” – i poszedł dalej. Odtąd w życiorysie piszę, że z nim współpracowałem. Widziałem też Czerkasowa, który grał Iwana Groźnego, kiedy on – car Wszechrosji – stał w kolejce po pierożki. Być może dostawał jeszcze i kotlet – dla nas to już było szczytem marzeń. Codziennie wieczorem Eisenstein dzwonił do Stalina, zdając relację z realizacji „Iwana Groźnego”, przygotowywanego na zamówienie tyrana, ku pokrzepieniu serc narodu. Iwan Groźny – Stalin miał być zbawcą ojczyzny. Potem Eisenstein zrobił drugą część filmu, wyłamując się z ideologii kłamstwa. Ale Stalin jej nie przyjął. Została na półce.

Młody Adam Kilian uciekł i wstąpił do armii Andersa.

– Kiedy dowiedziałem się, że formujące się wojsko polskie wkrótce opuści Sowiety, zgłosiłem do urzędu, że jestem ochotnikiem – pamięta scenograf. –  NKWD powiedziało, że jestem za młody i pójdę walczyć później z Krasną Armią. To mnie przeraziło. Zwierzyłem się profesorowi Ptuszko. Poradził, żebym wziął dwie butelki wódki na opłacenie konduktorów, a do pociągu wsiadł 10 km za Ałma-Atą, gdzie nie ma już posterunków NKWD – i tak dojechałem do polskiego wojska. Kilka dni później przepłynęliśmy Morze Kaspijskie. Maturę zrobiłem po drodze – w Palestynie. Przyjechał oficer jeepem i krzyknął: „Kto do lotnictwa?!”. Dla kawału wyciągnąłem rękę. Popłynąłem do Anglii. W RAF-ie zostałem mechanikiem, naziemnym giermkiem pilota – jako że miałem okulary na nosie. Tam zastał mnie koniec wojny. W Nottingham studiowałem architekturę w Colllege of Crafts and Arts.

Wrócił do Polski w 1948 roku, do Krakowa. Tam matka Adama Kiliana prowadziła Teatr „Niebieskie Migdały”, będący kontynuacją założonego wcześniej w Samarkandzie. Adam Kilian był pierwszym dyrektorem w Warszawie. Miał zaledwie 25 lat.

– Matka odnalazła się korespondencyjnie – wyjaśniał Adam Kilian. – Pracowała w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Kiedy wróciłem z Anglii, podsunęła ministrowi Kruczkowskiemu papier i już miałem nominację na dyrektora. To był zwyczajny nepotyzm. Nie lubiłem funkcji dyrektora teatru, sprawowanie władzy jest dla mnie przykrością. Niemniej – ta funkcja dala mi świetny start – nie musiałem zaczynać od stanowiska asystenta, od razu wystartowałem jako scenograf. Potem teatr zmienił nazwę na „Lalka” i przeniósł się do Warszawy na Marszałkowską 69. Tam zaczęła się przyjaźń i współpraca artystyczna z Janem Wilkowskim, aktorem i reżyserem – nowym dyrektorem artystycznym „Lalki”. To było tak jak z dynastiami. My z matką byliśmy Piastami, a Wilkowski – Jagiellonem. Nie byłoby Jagiellonów, gdyby nie Piastowie. Niemniej – złoty okres tego teatru to Jagiellonowie. Wilkowski rozsławił teatr nie tylko w kraju, ale i zagranicą. Nasza przyjaźń była bardzo cenna, bo się uzupełnialiśmy. Wiele rzeczy w ogóle nie ujrzałoby światła dziennego, gdyby nie inspiracja Janka.

Artystyczne przyjaźnie

Stworzyli wspólnie wiele spektakli, ale jednymi z najważniejszych były: „O Zwyrtale muzykancie, czyli jak się góral dostał do nieba”, „Spowiedź w drewnie”.

– „Zwyrtała” był punktem przełomowym – uważał Adam Kilian. – Wspólnie z Jankiem i naszymi żonami przemierzyliśmy całe Tatry. Byliśmy zafascynowani wspaniałym góralskim folklorem. Janek miał zawsze świadomość, czego oczekuje od scenografa. W teatrze lalkowym nie ma żadnych ograniczeń, jest wolność absolutna i proporcje są w naszych rękach: archanioł może być duży, a Pan Bóg tak duży, że w ogóle nie da się go przedstawić.

„Spowiedź w drewnie” była spektaklem wyjątkowym. Wilkowski napisał scenariusz, motywy doń czerpał z życiorysu Jędrzeja Wowry, naiwnego świątkarza, analfabety, który ożenił się z umiejącą czytać kobietą, żeby poznać Biblię i umieć wyrzeźbić świętych z odpowiednimi atrybutami. Jednocześnie dla Wilkowskiego był to rozrachunek z klęską, jaką poniósł w teatrze „Lalka” za sprawą bezdusznych urzędników. W spektaklu uosabiali ich święci.

Wilkowski sam zrealizował „Zieloną Gęś” jako scenograf. W czasie widowiska otwierało się okno, wpływał księżyc, przepływał na widzami i opuszczał salę. Niczego równie wspaniałego nie widziałem w teatrze i pewnie nie zobaczę. Gratulowałem mu, ale troszkę było mi przykro, że już jestem mu niepotrzebny, bo z moich pomysłów wziął tylko ząbki pieska zrobione z perełek. Zachęcony sukcesem Wilkowski zaczął sam robić „Dekamerona”. Minęły dwa, trzy miesiące. I wreszcie zadzwonił: „Wiesz stary, muszę ciebie poprosić”. Miałem satysfakcję, ze jednak zadzwonił i zaproponował znów współpracę.

Pierwsze zaproszenie do pracy w teatrze dramatycznym Adam Kilian dostał w 1960 roku od Jerzego Markuszewskiego z STS-u, by zaprojektować scenografię do monodramu „Wieża malowana” wykonywanego przez Wojciecha Siemiona.

– Rynkiem artystycznym rządzą skojarzenia – wyjaśniał Adam Kilian. – Wzięli mnie, bo widzieli „Zwyrtałę”. Cieszą mnie wszystkie zaproszenia do teatrów dramatycznych. Zawsze jednak jestem sobie wierny – gdzie tylko mogę przenoszę wartości teatru lalkowego. Łamanie granic daje mi satysfakcję – zresztą – teatr jest jeden. Zawód scenografa polega na umiejętności narzucania widzowi wyobraźni – byleby mądrze, nienachalnie, dobrze skomponować i… nie zatracić naiwności dziecka.

Wielokrotnie realizował niektóre dramaty: „Wesele” Wyspiańskiego – „Pastorałkę” Schillera, „Na szkle malowane” Brylla i Gaertner.

– Kiedy Hanuszkiewicz zaproponował mi realizację „Wesela” postanowiłem, że zbuduję na scenie szopkę krakowską – wspomina Adam Kilian. – W dramacie jest kilkadziesiąt scen, bohaterowie ciągle spotykają się i rozstają – jak w szopce. Moja mama była zaprzyjaźniona z Parandowskimi. Opowiedziałem im o swojej koncepcji. Pan Jan skwitował: „Trzeba było napisać na nowo „Wesele”. Hanuszkiewicz był zadowolony z efektów pracy. Mówił: „Pamiętaj Adam, że to jest jedna, najsłuszniejsza forma”. Potem, po dziesięciu latach znowu z nim robiłem „Wesele”, ale miał już zupełnie inną koncepcję, zapomniał, ze tamta była „najsłuszniejsza”. Zawsze staram się zmieniać, jestem jak hodowca róż, który w swoim ogrodzie ma ich wiele odmian.

Rodzinne spółki

Od kilku sezonów współpracuje ze swoim synem Jarosławem, historykiem sztuki i reżyserem. Zrealizowali wspólnie m.in. „Sen nocy letniej”, „Balladynę”, „Piękną i Bestię”, „Igraszki z diabłem”.

– Ta spółka bardzo mnie cieszy, choć Jarek trzyma mnie krótko – w żadnym razie nie pozwala, żebym mu upłynniał swoje starocie.

Kiedyś zadano ojcu podchwytliwe pytanie: „Czego nauczył się pan od syna?” – wspomina Jarosław Kilian. - Tato bez namysłu odpowiedział: „Rozsądku!”. Na to samo pytanie skierowane do mnie wypaliłem, że od ojca uczę się szaleństwa. Podziwiam ojca, że potrafi się bawić tym co robi z powagą dziecka, że pozostaje wierny sobie, a do każdego zadania zabiera się tak, jakby wykonywał je po raz pierwszy.

Do scenograficznej współpracy zaprosiła Adama Kiliana także córka, Joanna –też historyk sztuki. Razem z Antonim Ziembą kuratorowała wystawę „Caravaggio” w warszawskim Muzeum Narodowym.

– Byłem zachwycony, bo nazwisko Caravaggia nobilituje, to nie byle jaki partner. Miałem znakomite recenzje, ale najbardziej ucieszyła mnie jedna niedobra w jednym z pism. Napisali, że zamienili muzeum w kościół. Ogromnie się ucieszyłem, bo o to mi chodziło.

Spośród wielu odznaczeń cenił sobie Order Uśmiechu, przyznany przez dzieci, m.in. w podzięce za bohaterów jednej z najpopularniejszych telewizyjnych dobranocek lat 70. – „Jacka i Agatkę”. Adam Kilian całe życie był wierny kodeksowi artystycznemu, który napisał jako młody chłopak.

– Comedie-Francaise od czasu do czasu wozi ze sobą fotel Moliera, na którym dokończył on swój wspaniały żywot teatralny – opowiadał w rozmowie z „Rzeczpospolitą” w 1999 roku. – Wprawdzie fotela nie mam, ale wożę ze sobą szopkę krakowską wysoką na trzy metry, z kompletem lalek: aniołami, ludem Krakowa, postaciami nadprzyrodzonymi. Przed laty pisałem w swoim artystycznym credo m.in.: „zacząć od nowa… zostać drugie życie w tej samej klasie, poprawić błędy, przeprowadzić korektę i... namalować Sąd Ostateczny”. Marzenia pozostają te same.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej