Rzeczpospolita: W ubiegłym roku Agencja Mienia Wojskowego sprzedała 67 tys. sztuk broni z demobilu, o 7 tys. więcej niż w roku 2014. Nie tylko broń, ale również inny sprzęt wojskowy trafiła głównie do kolekcjonerów militariów. Pan również się do nich zalicza...
Andrzej Stróżyk: Tak, pasja zrodziła się już w dzieciństwie. Zawdzięczam ją peerelowskiej bajeczce, czyli serialowi „Czterej pancerni i pies", a także filmowi „Jarzębina czerwona". Decydujący natomiast był rok 1989, gdy na własne oczy mogłem zobaczyć Linię Maginota we Francji, a także wspaniałe muzea w jej obrębie. Byłem pod takim wrażeniem, że postanowiłem otworzyć w Polsce fortyfikacyjny skansen z militariami – w poniemieckim bunkrze z II wojny światowej w Bakałarzewie na Suwalszczyźnie.
W jaki sposób pozyskuje pan eksponaty?
Z tym jest różnie, głównie przeczesuję rzeki, gruzowiska. Człowiek czasem pójdzie w krzaki i coś znajdzie. Duże wrażenie robi na mnie sprzęt pancerny. Pojechałem nawet do Muzeum Wojska Polskiego z prośbą o pomoc w pozyskaniu czołgu. Odpowiedzieli, że nie ma takiej możliwości, ale mogę wypożyczyć od nich maszynę na trzy lata, z tym, że... najpierw trzeba podpisać weksel do depozytu konserwatorskiego na 200 tys. zł.
Czyli z czołgiem się nie udało. A co pan zdobył?