Dziś czasy radosnych hippisów zastępuje twarda polityka. Prezydent Tajwanu poinformowała, że zamierza międzylądować w Stanach Zjednoczonych po drodze do Ameryki Łacińskiej. Na początku wyprawy zatrzyma się w Houston w Teksasie, a podczas powrotu właśnie w San Francisco. Ma do tego dojść odpowiednio 7 i 13 stycznia. Pomiędzy tymi dniami Tsai Ing-wen spędzi czas w Hondurasie, Nikaragui, Gwatemali i Salwadorze. To jedni z niewielu sojuszników Tajwanu, którzy wciąż wolą Tajpej od Pekinu.
Dyplomatyczna równowaga może wkrótce ulec zmianie. Niewielkie afrykańskie Wyspy Świętego Tomasza i Książęca przed świętami zmieniły front i zerwały stosunki z Tajwanem. Niedługo później nawiązano relacje z Chinami, tym samym liczba flag krajów, w których Tajpej ma swoje przedstawicielstwa, zmalała do 21. Pisaliśmy o tym tutaj. Chiny przechodzą do ofensywy podkupywania sojuszników Republiki Chińskiej i wkrótce może to dotknąć także rejon Ameryki Środkowej. Tsai Ing-wen musi pojawić się u sojuszników, by porozmawiać o przyszłości.
Oficjalnie powodem wizyty pani prezydent jest ceremonia reelekcji Daniela Ortegi na prezydenta Nikaragui. W Stanach Zjednoczonych jednak nie będzie jedynie uzupełnione paliwo w prezydenckim samolocie, ale Tsai Ing-wen odbędzie kilka spotkań ze wspierającym ją w USA środowiskiem. Dobry klimat stworzyła do tego niedawna rozmowa telefoniczna z Donaldem Trumpem. Pierwszy taki przypadek kontaktu na oficjalnym politycznym poziomie między Ameryką a Tajwanem. Amerykańska prasa znajduje także teoretyczne powiązania biznesowego imperium prezydenta-elekta z inwestycją w nowe lotnisko w Tajpej. Chiny nie kryją irytacji tym niespodziewanym zbliżeniem i podnoszą krzyk, by Tsai nie brała pod uwagę ani jednego przystanku na amerykańskiej ziemi.
Minister spraw zagranicznych Tajwanu twierdzi, że Chiny nie mają się czym martwić, ponieważ jego szefowa nie jedzie bezpośrednio do Trumpa i nie ma w planach wizyty w Nowym Jorku. A tam właśnie, bezpośrednio do Trump Tower, pojechał w połowie listopada premier Japonii. Shinzo Abe pozostaje do tej pory jedynym zagranicznym przywódcą, który z prezydentem-elektem spotkał się osobiście. Poza tym pobyt Tsai Ing-wen w Teksasie i San Francisco ma mieć charakter prywatny.
Historia zna już przypadki chińskiego gniewu po wizycie tajwańskiego prezydenta w USA. Gdy w 1995 roku Lee Teng-hui wybrał się na swój uniwersytet - uczelnię Cornell uznawaną za jedną z najlepszych na świecie kończył w 1968 roku - a w ślad za nim udało się ponad 300 tajwańskich dziennikarzy, Pekin wpadł w szał. Przez kilka miesięcy mówiono o tak zwanym trzecim kryzysie w cieśninie tajwańskiej, chińska marynarka przeprowadzała prowokacyjne testy rakiet, a amerykańska VII flota Pacyfiku z dwoma lotniskowcami pozostawała w stanie gotowości. Pekin osiągnął jednak odwrotny od zamierzonego efekt. Tajwan się nie przestraszył, poparcie dla prezydenta Lee Teng-huia wzrosło, armia się rozbudowała, a Stany Zjednoczone miały w ręku argument, by zacieśniać parasol ochronny nad wyspą. Wzrosła także rola Japonii jako gwaranta bezpieczeństwa w regionie. Decyzja Billa Clintona o wydaniu Lee trzydniowej wizy umożliwiającej mu pobyt na uniwersytecie Cornell okazała się strzałem w dziesiątkę. Dla porównania rok wcześniej, w maju 1994 Amerykanie pozwolili prezydentowi na możliwie najkrótszy przystanek na zatankowanie na Hawajach po drodze z Nikaragui. Polityk nie mógł nawet opuścić samolotu, ale na pokład podczas tych dwóch godzin postoju przyszedł do niego szef Amerykańskiego Instytutu na Tajwanie.