Koniec i początek

Japonia to taki kraj, w którym na co dzień pamięta się o śmierci. Przemijanie wbudowano w świadomość osiągając efekt permanentnego smutku.

Publikacja: 27.12.2016 22:05

Rafał Tomański

Rafał Tomański

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski

Patrząc na pięknie rozkwitające wiśnie jednocześnie widzi się je opadające na ziemię wraz z wiatrem. Kraj Kwitnącej Wiśni z powodzeniem mógłby zmienić nazwę na I Tak Wszyscy Umrzemy.

Myślenie o śmierci może się także przydać do osiągania własnych celów. W polityce, gdzie szczerość nikomu się nie opłaca, przypominanie o historii pełnej cierpienia pozwala zyskać oddech od spraw bieżących. Japonia zna ten mechanizm doskonale i do tego dysponuje bronią najcięższego kalibru, gdy porusza się temat rewizjonizmu decyzji z czasów II wojny światowej.

Kwitnące Wiśnie na kilka sekund zamieniły się w sierpniu 1945 roku w Ogniste Grzyby jako jedyny naród świata doświadczając broni atomowej. Jednocześnie 4 lata wcześniej same w nowoczesnych wówczas samolotach zaatakowały znienacka amerykańską bazę w Pearl Harbour. Jedno cierpienie prowadziło do drugiego. Nie ma jednak tego złego, bo teraz politycy wyciągają potrzebne karty historii wtedy, gdy sami są w podbramkowej sytuacji.

W przypadku Japonii sprawy się komplikują, ponieważ zamiast legendarnej japońskiej precyzji częściej wychodzą w produkcji buble. Polityka nie stanowi w tym przypadku żadnego wyjątku. Premier Shinzo Abe w pierwszych dniach grudnia z dumą zapowiadał swoją wizytę w Pearl Harbour. Używał niejednoznacznych słów odnośnie tych, którym odda cześć w miejscu ataku z 7 grudnia 1941 roku. Nazywał siebie pierwszym urzędującym premierem kraju, który na taki historyczny krok się decyduje. W tle wyprawy miała być także nadchodząca prezydentura Trumpa i troska o dobre stosunki między Tokio a Waszyngtonem od samego jej początku.

W praktyce zamiast bezawaryjnej Toyoty (przykład po aferach z hamulcami oczywiście już nieaktualny) Abe zrobił sobie małą Fukushimę. I to na własne życzenie. Pomimo zapewnień o tym, że żaden z premierów Japonii nie pojechał wcześniej do bazy na Hawajach, japońskie media bardzo szybko doszukiwały się zupełnie odmiennych informacji. Co kilka dni znajdowano nowe nazwisko byłego premiera, który w Pearl Harbour po wojnie był. Ostatecznie lista przed wylotem Abe liczyła cztery osoby. Mieli to być odpowiednio : Shigeru Yoshida w 1951, Ichiro Hatoyama w 1956, Nobusuke Kishi w 1957 i Noboru Takeshita w 1988 roku. Abe z numeru jeden został teoretycznie numerem pięć, ale ponieważ z Tokio na Hawaje leciało się około 8 godzin, była realna szansa, że znajdzie się kolejny premier jeszcze kto oddał hołd w amerykańskiej bazie.

Z jednej strony te niespodziewanie częste wizyty byłych premierów Japonii na Hawajach miały wymiar czysto praktyczny. Wracając z podróży do Stanów Zjednoczonych wyspy idealnie nadawały się do miedzylądowania i uzupełniania paliwa. Z drugiej zaś niedopatrzenie kancelarii Abe wydaje się błędem o tyle istotnym, ponieważ dwaj wymienieni panowie: Shigeru Yoshida i Nobusuke Kishi to dziadkowie odpowiednio obecnego wicepremiera Taro Aso oraz premiera Shinzo Abe. Trudno uwierzyć w to, że pamięć o tych wizytach nie została przekazana w rodzinie, szczególnie gdy Yoshida wspominał o wizycie z 12 września 1951 roku wysokich pamiętnikach. 6 lat po kapitulacji Japonii w bazie w Pearl Harbour przyjmował go dowódca floty Pacyfiku admirał Arthur Radford. W gabinecie admirała atmosfera na początku spotkania obu panów miała być grobowa, wrak pancernika "Arizona" zatopionego przez Japończyków straszył Yoshidę swoim cieniem, a w przełamaniu krępującej ciszy pomógł nieoczekiwanie piesek Amerykanina, szkocki terrier. Yoshida wracał z dwoma terrierami z San Francisco, gdzie podpisywał słynny traktat pokojowy z aliantami, który ostatecznie kończył okupację Japonii. Nowe psy premier nazwał San i Fran na cześć udanej wizyty. Ten fakt z życia swojego dziadka pamięta także obecny wicepremier Taro Aso, ale to, że przy okazji Yoshida był w Pearl Harbour zostało dziś pominięte.

Abe także nie wspomniał o tym, że jego dziadek Nobusuke Kishi, polityczny i moralny autorytet dla obecnego premiera, odwiedził miejsce naznaczone historią. Trudno uwierzyć, że mając dziadka za wzór, Abe nie zdawałby sobie sprawy z niektórych z jego decyzji. Powód tej chwilowej amnezji był prosty. Jeżeli trwająca obecnie wizyta byłaby nie pierwszą, ale którąś z kolei urzędującego premiera, wówczas media nie zainteresowałyby się nią tak bardzo jak trzeba. A to z kolei zwróciłoby ich uwagę na krajową politykę i rzeczywiście przełomową decyzję o legalizacji kasyn w Japonii.

Japończycy od lat są uzależnieni od hazardu, państwo nic z tym nie robi, a mafia z policją po cichu dzielą się zyskami. Dopuszczenie na rynek kasyn ma według Abe dodać miliardy dolarów do PKB, stworzyć nowe miejsca pracy i przyciągnąć kolejne setki tysięcy turystów, ale te intencje dobrze prezentują się jedynie na papierze. W praktyce ustawa została w super szybkim tempie przepchnięta bez należytej debaty przez obie izby parlamentu, gdy Abe trąbił o historycznym wyjeździe na Hawaje. Uprawomocniła się drugiego dnia świąt, gdy do Pearl Harbour wylatywał.

W efekcie o kasynach nie mówi się prawie wcale, bo uwagę przykuła prosta wynikowość oparta na II wojnie, krzywdach, ofiarach i przeprosinach. Mówi się o japońskiej klamrze spinającej prezydenturę Baracka Obamy. Japoński premier był pierwszym zagranicznym przywódcą, z którym amerykański prezydent spotkał się po zaprzysiężeniu na początku 2009 roku. Wszystko wskazuje na to, że po wtorkowym składaniu wieńców w Pearl Harbour (ze względu na różnicę czasu na wiadomości o przebiegu rozmów i ceremonii będziemy w Polsce musieli chwilę poczekać, na Hawajach jest 11 godzin wcześniej) Obama nie przyjmie już nikogo z zagranicy. A potem rządy przejmie Trump. Żeby było ciekawiej, tymi dwoma premierami, którzy witali i żegnali Amerykanina, są odpowiednio Taro Aso i Shinzo Abe. Wychodzi na to, że i tak wszystko zostaje w rodzinie.

Patrząc na pięknie rozkwitające wiśnie jednocześnie widzi się je opadające na ziemię wraz z wiatrem. Kraj Kwitnącej Wiśni z powodzeniem mógłby zmienić nazwę na I Tak Wszyscy Umrzemy.

Myślenie o śmierci może się także przydać do osiągania własnych celów. W polityce, gdzie szczerość nikomu się nie opłaca, przypominanie o historii pełnej cierpienia pozwala zyskać oddech od spraw bieżących. Japonia zna ten mechanizm doskonale i do tego dysponuje bronią najcięższego kalibru, gdy porusza się temat rewizjonizmu decyzji z czasów II wojny światowej.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Maciej Strzembosz: Kto wygrał, kto przegrał wybory samorządowe
Publicystyka
Michał Szułdrzyński: Jarosław Kaczyński izraelskiego ambasadora wyrzuca, czyli jak z rowerami na Placu Czerwonym
Publicystyka
Nizinkiewicz: Tusk przepowiada straszną przyszłość. Niestety, może mieć rację
Publicystyka
Flieger: Historia to nie prowokacja
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Publicystyka
Kubin: Europejski Zielony Ład, czyli triumf idei nad politycznymi realiami