Minął ponad rok od uruchomienia przez Komisję Europejską mechanizmu ochrony praworządności w Polsce. Jesteśmy pierwszym krajem, wobec którego uznano, że zagrożone są demokracja i rządy prawa. Bezpośrednim powodem było blokowanie Trybunału Konstytucyjnego i konsekwentne osłabianie jego niezależności, i tylko tego dotyczą zarzuty KE. Ale oczywiście działania Brukseli powinny być widziane w szerszym kontekście, bo w dyskusji zawsze pojawiały się inne ustawy, jak choćby ta dotycząca mediów, policji czy służby cywilnej. Skupiono się jednak na TK, uznając, że jest on kluczowy dla praworządności. I przywołując argument o wadze pewności prawnej w państwie członkowskim UE w sytuacji, gdy obywatele i firmy uczestniczą we wspólnym rynku i ufają normom stanowionym i przestrzeganym w innych państwach UE.

Początkowo wydawało się, że jest możliwy kompromis: rząd spełniłby kilka warunków wymienianych przez KE, w ślad za Komisją Wenecką, i wycofałby się honorowo z tego sporu. Tego rzekomo chciała Beata Szydło, niezainteresowana złymi relacjami z Brukselą, które utrudniają życie każdemu szefowi rządu w UE. Jednak decyzje Jarosława Kaczyńskiego były inne i KE nie miała innego wyjścia jak przejść z etapu zapytań i wątpliwości do etapu zaleceń – to w lipcu 2016 roku. On też nic nie przyniósł, więc KE wysłała w grudniu list ostatniej szansy. Polski rząd ma przysłać odpowiedź do 21 lutego. Można się domyślić, co w niej będzie: że demokracja i praworządność mają się świetnie, a Trybunał Konstytucyjny wreszcie działa sprawnie. Może nawet znajdą się tam wątpliwości odnośnie do prawa Brukseli do ingerowania w wewnętrzne sprawy państw członkowskich.

Jeśli Komisja chciałaby być konsekwentna, to nie pozostaje jej nic innego, jak przejść do kolejnego etapu procedury, czyli uznać definitywnie, że praworządność jest łamana, i wystąpić do Rady Europejskiej (przywódców państw UE) o ukaranie Polski. Albo przez zawieszenie naszego prawa głosu w UE, albo przez zamrożenie unijnych funduszy. O ukaranie Polski zaapelowała pod koniec ubiegłego tygodnia grupa organizacji pozarządowych, widać więc, że przypadek Polski jest dla wielu środowisk w UE papierkiem lakmusowym wiarygodności Unii. Czy jest ona skuteczna tylko w egzekwowaniu norm jednolitego rynku? Czy też gdy chodzi o wspólne wartości? Takiej decyzji chciałby też Frans Timmermans, wiceprzewodniczący KE odpowiedzialny za tę procedurę.

Wiele jednak wskazuje na to, że Komisja tak daleko nie pójdzie. W Brukseli słychać, że przed wyborami we Francji i Holandii, gdzie silne są siły eurosceptyczne, KE boi się oskarżeń o naruszanie suwerenności państw członkowskich. Wie też, że uzyskanie zgody Rady Europejskiej na sankcje dla Polski byłoby niezwykle trudne: na jednym z etapów tej kilkustopniowej procedury wymagana jest jednomyślność. Z naszych informacji wynika również, że już od kilku miesięcy niechętny radykalnym rozwiązaniom jest szef KE Jean-Claude Juncker, którego do umiarkowania namawia Angela Merkel. W rozmowie z Luksemburczykiem kilka miesięcy temu, po swoim spotkaniu z Grupą Wyszehradzką, miała powiedzieć, że czuła się tam jak „na szczycie państw afrykańskich". Ta niezbyt poprawna politycznie wypowiedź miała oznaczać, że jakiekolwiek procedury Bruksela podejmie, i tak nic to nie da, bo przywódcy tych państw reprezentują inne wartości niż stara Europa. A przecież trzeba z nimi współpracować.