Tak zwane Państwo Islamskie, które przegrywa w Iraku, Syrii i Libii, musi szybko otworzyć nowy front walki, jeśli chce rekrutować kolejnych sympatyków i nie dać się zmarginalizować przez Al-Kaidę. Logicznie byłoby, gdyby za wrogów zostały uznane Rosja i Iran, dwie potęgi, które dziś są najbardziej zaangażowane w przebudowę Bliskiego Wschodu. A także Stany Zjednoczone, główny sojusznik Izraela i petromonarchii Zatoki Perskiej. Od czasu, gdy trzy lata temu z planów interwencji wycofał się François Hollande, Europa w tej części świata jest zasadniczo nieobecna.
A jednak coraz liczniejsze zamachy na terenie Unii pokazują, że to właśnie tu tzw. Państwo Islamskie chce przenieść wojnę. Celem stały się już nie tylko dawne potęgi kolonialne z nie zawsze dobrze zintegrowanymi mniejszościami muzułmańskimi, jak Francja i Wielka Brytania, ale takie kraje jak Niemcy, które nie mają podobnej przeszłości. Oby Polska nie była następna.
Wbrew dość powszechnym opiniom taka strategia tylko w niewielkim stopniu jest związana z zeszłoroczną falą uchodźców. Przedostało się wśród nich do Europy niewielu terrorystów.
Chodzi raczej o nieporadność krajów Unii w walce ze wspólnym wrogiem. Europa nie tylko nie ma jednej armii i jednej polityki zagranicznej, ale nawet nie potrafi zbudować zintegrowanego wywiadu i systemu kontroli na granicach.
Każdy zamach ma za to zapewniony ogromny efekt medialny. Co prawda tzw. Państwo Islamskie jeszcze nie doprowadziło do otwartego konfliktu między mniejszościami muzułmańskimi a resztą społeczeństwa, ale przecież w znaczącym stopniu to jego zasługą jest wzrost poparcia dla narodowych populistów.