Dziś, gdy wychodzi na jaw cała prawda o sprawcy berlińskiego zamachu, słowa pani kanclerz brzmią niestety coraz mniej wiarygodnie.

Anis Amri dotarł do Włoch niedługo po wybuchu arabskiej wiosny w Tunezji w 2011 r. Tu przesiedział cztery lata w więzieniu za rozbój. Ale mimo takiego życiorysu bez trudu przedostał się rok temu wśród tłumu innych emigrantów do Niemiec.

W Republice Federalnej nie tylko nie zrezygnował z przestępczej działalności, ale związał się z radykalnymi środowiskami islamskimi, w szczególności z salafitą Abu Walaa, „kaznodzieją bez twarzy", który rekrutował bojowników dla Państwa Islamskiego. Niemieckie władze co prawda rozpoznały zagrożenie i nawet chciały wysłać Amriego do Tunezji, ale najpierw władze w Tunisie nie przyznawały się do swojego obywatela, potem ścigany „zgubił paszport", aż w końcu... zniknął. W ten sposób Amri wodził za nos niemieckie władze, wykorzystując luki w prawie, a jednocześnie przy wsparciu tysięcy islamistów żyjących już w Niemczech przygotowywał najkrwawszy w ostatnim czasie zamach terrorystyczny za Odrą.

Pamiętam, jak rok temu dyplomaci Francji, kraju, który ma o wiele dłuższe doświadczenie z arabskim terroryzmem niż Niemcy, z pewną ironią odnosili się do optymizmu pani kanclerz. Jeśli dziś okaże się, że mieli rację, ucierpią na tym przede wszystkim uchodźcy, z których przytłaczająca większość to uczciwi ludzie potrzebujący naszej pomocy. I ucierpi na tym zjednoczona Europa, dla której ostatnią ostoją jest zwycięstwo Merkel w przyszłorocznych wyborach. Oby sprawa Amriego była tylko potknięciem, a kanclerz rzeczywiście dała radę.