Korespondencja z Londynu
Minął pierwszy tydzień Wielkiego Szlema w Londynie. W niedzielę tradycyjnie nie grano, trawa odpoczywała (tegoroczne upały wyraźnie ją nadwerężyły), uczestnicy też lubią tę przerwę, która symbolicznie oddziela marzących o sławie od tych, którzy tej sławy są już całkiem blisko.
Drugi poniedziałek na kortach przy Church Road to „Manic Monday" (maniacko), bezlitosny poniedziałek, dla wielu także tytuł znanego w latach 80. przeboju zespołu Bangles. W Wimbledonie zaś – dzień wszystkich singlowych meczów czwartej rundy (1/8 finału) kobiet i mężczyzn. We wtorek, o ile pogoda nie wprowadzi nagłych zmian – równie tradycyjnie wszystkie ćwierćfinały rozegrają wyłącznie panie.
To, że w szesnastce najlepszych jest Agnieszka Radwańska, przyjąć należy jako przyjemną niespodziankę. Polska tenisistka, mimo znanych sukcesów na trawie, które dały jej zasłużoną opinię specjalistki od tej nawierzchni, ze szczyptą nieoczekiwanej uciechy odkryła, że Wimbledon, mimo kontuzji, braku treningu, spadku formy i wcześniejszych słabości fizycznych, to jednak naprawdę jej miejsce i czas.
Okazało się, że można wygrać trzy niełatwe mecze, rozegrać osiem setów, zwyciężyć w dwóch tie-breakach i obronić dwie piłki meczowe, mając za sobą jeden, bardzo nieudany mecz w Eastbourne i kilka godzin wimbledońskich treningów. Może w tym osiągnięciu jest trochę tutejszej trawiastej magii, może odrobina przychylności losu oraz zaklęć – ważne, że podziałało i uśmiechnięta Polka mogła podczas konferencji prasowej mówić już o udanym powrocie, sportowym odrodzeniu oraz, co najważniejsze, czwartej przeciwniczce.