Federer w ćwierćfinale zakończył niewiarygodną podróż Mischy Zvereva, gracza z innego świata. Napisać, że Niemiec lubi chodzić do siatki, to nic nie napisać. Mischę końcowa linia kortu po prostu odpycha, dlatego atakuje nawet po drugim serwisie.
Kiedyś taki tenis popłacał, był skuteczny i bywał piękny. Stefan Edberg skradający się drobnymi kroczkami do siatki, by zagrać woleja z bekhendu, to jedno z najpiękniejszych wspomnień ze starego kortu centralnego w Wimbledonie. Ale dziś, i w starciu z kimś takim jak Federer, szalony atak to taktyka samobójcza i Mischa się o tym przekonał, choć kilka pięknych piłek zagrał i chwała mu za to, bo już wkrótce tacy jak on odejdą bezpotomnie.
O półfinale z Wawrinką Federer mówił tak: „Kiedyś Stan miał kłopoty na nawierzchniach szybkich. Nie biegał i nie returnował dobrze, w ogóle nie czuł się pewnie. To wprost niewiarygodne, że wygrał swój pierwszy wielkoszlemowy tytuł właśnie w Australii. Jeśli miałbym się założyć, to postawiłbym, że wygra Roland Garros. Korty ziemne to jego specjalność. Ale zrobił kolosalne postępy w grze na innych nawierzchniach, nawet na trawie. Stał się znakomitym zawodnikiem. Szczerze podziwiam to, jak zmienił swój tenis, swoją psychikę, jak potrafi dziś analizować to, co dzieje się na korcie. Stan i Rafa Nadal znają mnie najlepiej, graliśmy przeciwko sobie tyle razy, często trenowaliśmy razem".
Federer jest wobec swego rodaka nadzwyczaj kurtuazyjny. Grali ze sobą 21 razy, 18 razy wygrał, a tylko trzy razy przegrał.
Wszyscy dociekliwi kibice tenisa wiedzą, że w tej ich galanterii jest też odrobina nieszczerości. Kiedy podczas turnieju Masters 2014 grali pasjonujący mecz w w półfinale, żona Federera, gdy Wawrinka na coś narzekał, trochę za głośno powiedziała: „Cry, baby, cry", co omal nie podminowało szwajcarskiej daviscupowej reprezentacji, która tydzień później grała finał z Francuzami (i wygrała).