Porażka Radwańskiej z 88. w światowym rankingu 32-letnią Su Wei-Hsieh 2:6, 5:7 była smutna, gdyż Polka nie przegrała z zawodniczką uderzającą mocno i serwującą jak z armaty.
Zgrabna Chinka z Tajwanu jest - podobnie jak Radwańska - przedstawicielką ginącego stylu, jej gra to raczej pieszczoty piłki niż akcje, w których pada cios za ciosem. Czyli mówiąc wprost: powinniśmy widzieć obustronną finezję a po meczu słuchać zachwytów tenisowych estetów, podobnych do tych, jakie towarzyszyły np. pamiętnemu meczowi Radwańskiej z Włoszką Robertą Vinci dwa lata temu w Dausze.
Nic takiego jednak nie miało miejsca, ładnie i precyzyjnie grała tylko Hsieh. W pierwszym secie Radwańska, która zwykle zmusza takie rywalki do biegania, sama biegała od rogu do rogu, a grająca oburęczny bekhend i forhend Tajwanka stała na końcowej linii jak trenerka. Wyglądało to tak, jakby pałeczkę dyrygenta podczas koncertu przejął uzurpator i radził sobie znakomicie.
Ci wszyscy, którzy zastanawiali się po nieudanym ubiegłym sezonie, na co jeszcze stać największą gwiazdę w historii polskiego tenisa, dostali niewesołą odpowiedź, trzeba tylko mieć nadzieję, że nie definitywną. Gdyby ta porażka nastąpiła o jedną rundę później, z odrodzoną w Melbourne Andżeliką Kerber, powodów do melancholii nie byłoby tak wiele, nie tylko dlatego, że zwycięstwo zostałoby po części w polskiej rodzinie.
Kerber gra znakomicie, podnosi się po zeszłorocznych klęskach w sposób imponujący i to jest być może największa nadzieja: skoro Angie z Puszczykowa może, to czemu nie Isia z Krakowa. Po Melbourne na więcej optymizmu nie możemy sobie pozwolić.