Formułę, na którą czekał cały świat, Carles Puigdemont negocjował z przedstawicielami radykalnej marksistowsko-anarachistycznej partii Candidatura d’Unitat Popular (CUP) do ostatniej chwili. Właśnie dlatego zaplanowane na godzinę 18:00 posiedzenie regionalnego parlamentu została opóźnione o blisko półtorej godziny. Ale mimo nacisków najbardziej przekonanych secesjonistów Carles Puigdemont nie odważył się ogłosić niepodległości nowego państwa. To mogłoby zostać uznane za „zdradę”, za co grozi w Hiszpanii do 25 lat więzienia.
Stanęło na formułach mało przejrzystych.
- Przyjmuję mandat narodu katalońskiego, który chce mieć niepodległe państwo. Urny powiedziały „tak” niepodległości i to jest droga, którą jestem gotowy podjąć. Nie mam nic przeciwko Hiszpanom, ale stosunki z nimi nie działają i nie zrobiono nic, aby to poprawić – powiedział Puigdemont. Przyznał jednak, że „będzie czekał kilka tygodni przed wprowadzeniem w życie deklaracji o niepodległości w oczekiwaniu na mediację”. Z jakiej strony miałaby taka mediacja przyjść – nie wiadomo, bo wszystkie kraje murem stanęły po stronie rządu Hiszpanii.
Reakcja Madrytu na ewentualną deklarację niepodległości byłaby błyskawiczna. Rafael Catala, minister sprawiedliwości Hiszpanii, ostrzegał: rząd ma środki konstytucyjne, aby spowodować, że deklaracja niepodległości nie będzie miała żadnych skutków i nie zawaha się ich użyć.
– W pierwszej kolejności MSW przejęłoby bezpośrednią kontrolę nad wszystkimi siłami policyjnymi w Katalonii. Najtrudniej mogłoby być z Mossos d'Esquadra (lokalne siły porządkowe – red.), to 14 tys. uzbrojonych ludzi, z czego mniej więcej połowa pozostaje lojalna wobec Hiszpanii, ale reszta – nie. Są już gotowe listy imiennie, kto jest po której stronie. Chodzi o zneutralizowanie ewentualnych buntowników bez rozlewu krwi – mówi „Rzeczpospolitej" Juan Mellen, jeden z przywódców wiernej koronie Sociedad Civil Catalana.