„W ciągu ostatnich dwóch lat czeska demokracja zmieniła się tak bardzo na gorsze, że niektórzy czołowi politolodzy mówią o zmierzchu państwa liberalnego. Jeden człowiek przede wszystkim jest winny tej erozji: Andrej Babiš" – napisał „Politico" o kraju, który od prawie stulecia był uważany za wzorzec systemu demokratycznego w naszej części Europy.
Multimiliarder Andrej Babiš jest właścicielem koncernu Agrofest, który m.in. produkuje jedną trzecią pieczywa w Czechach. Nad Wełtawą podoba się jego styl menedżera wielkiego przedsiębiorstwa, który prezentuje w polityce. „Zarządzać państwem jak przedsiębiorstwem" – nawołuje założona przez niego partia ANO (skrót od „Akcja Niezadowolonych Obywateli", jednocześnie czeskie „tak").
Trzy miesiące przed październikowymi wyborami parlamentarnymi jego partia cieszy się największym poparciem przyszłych wyborców. Jedna trzecia Czechów gotowa jest głosować na niego, gdy na drugą na liście partię socjaldemokratów – o połowę mniej.
Ale obie – wraz z chrześcijańskimi demokratami – tworzą obecny, koalicyjny rząd. W Pradze ten gabinet jest powodem do politologicznej dumy – będzie pierwszym od 15 lat rządem, który dotrwa do końca swej kadencji. Jednak kryją się w nim niebezpieczne zalążki.
Jego były wicepremier i minister finansów Babiš twierdzi, że nie jest częścią „zepsutego systemu politycznego". „W przeciwieństwie do polityków ciężko pracujemy" – przekonuje z plakatów jego ANO. W Czechach słynna jest jego wypowiedź z czasu debaty nad budową jednej z autostrad. – Pewnego dnia prawdopodobnie zostaniemy zmiażdżeni tą całą demokracją. Jak inaczej bowiem można wytłumaczyć, że te wszystkie wyrzutki, ekoterroryści i każdy sołtys mają prawo współdecydowania o przebiegu autostrady – powiedział wtedy. Część Czechów uznała to za przykład twardego stylu menedżera, zdroworozsądkową wypowiedź „self-made mana". Ale inni przestraszyli się brzmiących w niej jawnych tendencji autorytarnych.