W Turcji, jak zresztą w wielu innych krajach, nie było jeszcze wyborów, po których opozycja nie zgłaszałaby zastrzeżeń dotyczących nieprawidłowości. Tak było po ostatnich wyborach parlamentarnych w 2015 roku. Rzecz w tym, że było ich niewiele, co świadczyło o tym, że wybory w Turcji przebiegały w ostatnich dziesięcioleciach bez zasadniczych naruszeń zasad demokratycznych. Tym razem jest inaczej. Skala protestów jest ogromna. Nie chodzi już jedynie o marsze protestacyjne w dużych miastach, które są bastionem przeciwników Erdogana, ale o konkretne dane dotyczące nieprawidłowości i oszustw. Jak twierdzi Erdal Aksunger, wicelider opozycyjnej republikańskiej partii CHP, w 11 tys. lokali wyborczej doszło do tego rodzaju zdarzeń.
CHP złożyła oficjalny protest w Wysokiej Komisji Wyborczej, domagając się unieważnienia wyników referendum. Z kolei zdaniem HPD, partii prokurdyjskiej wspieranej przez środowiska liberalne, oszustwa wyborcze sprawiły, że opozycja straciła 3–4 punktów procentowych. Jako że za zmianą konstytucji oficjalnie głosowała niewielka większość 51,4 proc., bez oszustw wynik mógłby być odwrotny.
Turecka Izba Adwokacka sporządziła cały katalog stosowanych oszustw i manipulacji. Najbardziej jaskrawy przykład dotyczy nieostemplowanych kart wyborczych. Zgodnie z ordynacją wyborczą karty takie powinny być uznane za nieważne.
Wysoka Komisja Wyborcza (YSK) uznała jednak w dniu referendum, że karty takie należy uwzględnić, pod warunkiem jednak że nie dostały się na teren komisji wyborczej w sposób nielegalny. Stoi to w sprzeczności z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego z 2014 roku. Ilu głosów dotyczyć mogą zarzuty, nikt nie wie.
Zdaniem dziennika „Hürriyet" nie ma sposobu wiarygodnej oceny skali oszustw. Opozycja jest innego zdania. W ocenie CHP nieprawidłowości dotyczą jednego miliona głosów. Do zwycięstwa przeciwników zmian konstytucyjnych zabrakło jednak 1,4 mln głosów.