Węgier Viktor Kassai, arbiter meczu Real – Bayern, w jeden wieczór został szwarccharakterem, jakiego w futbolu dawno nie było. I nie ma wiele na swoje usprawiedliwienie: zepsuł znakomity mecz, sprawił, że przegrany Bayern czuje się okradziony, a zwycięski Real nie może z czystym sumieniem fetować sukcesu.
We wtorkowy wieczór wyłączałem telewizor z przeświadczeniem, że kunszt piłkarzy poszedł na marne, gdyż dominował niesmak.
Po meczu w Dortmundzie byliśmy w żałobie, po meczu w Madrycie czułem się jak świadek przestępstwa, którego sprawcy nigdy nie zostaną ukarani, a ofiary nie doczekają się sprawiedliwości. Sport jako źródło goryczy – czy po to chodzi się na stadion, czy za to płacimy telewizjom?
Tę sytuację tym trudniej zaakceptować, że wcale nie jesteśmy na nią skazani. Wydawało się, że wraz z postępem technologicznym kończą się wieki ciemne i nawet zabetonowani w swym konserwatyzmie piłkarscy działacze przytomnieją i pozwolą, by sędzia korzystał ze wszystkich dobrodziejstw, które mają do dyspozycji telewidzowie.
Reforma podobno jest w toku, trwają dyskusje o szczegółach i o tym od kiedy weryfikacja wideo ma wejść w życie. Na szczęście skończyła się już korporacyjna FIFOmowa, że zaburzy to płynność meczu. Ale dla tych, którzy są oszukiwani dziś, to słaba pociecha.