Środowe czarne protesty kobiet odbyły się w 50 miastach w całej Polsce, a także w Londynie, Pradze i Zurychu. Tym razem główną ich przyczyną było wyrażenie niezadowolenia wobec posłów opozycji, którzy nie głosując, doprowadzili do odrzucenia obywatelskiego projektu liberalizacji prawa aborcyjnego.
W Warszawie protestujący przeszli m.in. przed krajowe biuro PO przy ul. Wiejskiej. Skandowano hasła „Oddaj mandat! Przeproś Polki!" i wyczytywano nazwiska posłów, którzy nie brali udziału w ubiegłotygodniowym głosowaniu.
Jednak organizatorki manifestacji zapewniają, że w ich protestach wciąż chodzi o to samo. – Mamy déja vu. Grozi nam całkowity zakaz aborcji. Owszem, jesteśmy wściekłe na opozycję, jesteśmy zawiedzione postawami niektórych polityków Platformy i Nowoczesnej, ale nie będziemy zajmować się tym ani chwili dłużej – tłumaczy Marta Lempart, jedna z ogranizatorek manifestacji. – Dość tego bicia piany. Przypominamy sobie i innym, że zarówno poprzednim razem jak i tym, jest to protest, poświęcenie i skuteczność obywateli i obywatelek, a nie polityków.
Działaczka podkreśla, że jej zdaniem mobilizacja kobiet jest konieczna, bo obecnie „groźba całkowitego zakazu aborcji i karania kobiet więzieniem za poronienia" jest realna.
Dlatego właśnie organizatorki czarnych manifestacji bardzo poważnie rozważają możliwość startu w wyborach samorządowych. – Od lutego wspólnie z innymi demokratycznymi organizacjami chcemy ruszyć z cyklem otwartych spotkań i debat w terenie, głównie w mniejszych miejscowościach. Chcemy porozmawiać o problemach kobiet, ale i o tym, jaka ma być ta nasza „Polska dla wszystkich", policzyć się i podjąć decyzję o starcie – mówi Marta Lempart. – To jest oczywiste, że trzeba się zaangażować politycznie, bo nasze interesy nie są dostatecznie reprezentowane. Widać to szczególnie teraz – tłumaczy działaczka.