Rz: Ulicami polskich miast przeszły w niedzielę manify. Największe zainteresowanie wzbudził stołeczny marsz, szczególnie jego hasło. Pofatygowała się pani na manifę w obronie życia?
Małgorzata Terlikowska: Nie, bo to była żadna manifa w obronie życia, tylko manifa walcząca o aborcję, która z definicji jest sprzeczna z obroną jakiegokolwiek życia! To nie moja bajka. Nie mieści mi się w głowie, że manify, które walczą o zabijanie dzieci, kreują się na imprezę prorodzinną. Zapraszane są na nią także dzieci: te, którym dano szansę się urodzić. I dzieci te mają walczyć o legalne zabijanie swoich braci i sióstr. To zupełne pomieszanie z poplątaniem!
Dlaczego co roku w okolicach 8 marca kobiety o lewicowych poglądach wychodzą świętować Dzień Kobiet, a kobiety o konserwatywnych poglądach zostają w domach?
Feministki twierdzą, że walczą o prawa kobiet. Pytanie: których kobiet? Bo nie wszystkich. Konserwatystki naprawdę nie muszą krzyczeć na całe gardło, że są kobietami i mają prawa. Bo mają. Sensem naszego życia nie jest walka o aborcję. My z tym nie mamy problemu, bo nie postrzegamy dzieci jako agresorów, tylko jako dar. Całe nasze życie kręci się wokół istoty kobiecości, a tą jest możliwość dawania życia.
Feministki jednak walczą o to, by kobiety miały wybór, by nie musiały tylko siedzieć w domu z dziećmi.