Sukces, jakim było zażegnanie kryzysu z rezydentami, może mieć dla nowego ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego dość przykre konsekwencje. Pozostałe grupy zawodowe związane z medycyną protestują przeciwko faworyzowaniu lekarzy i domagają się podwyżek także dla siebie.
W piątek na posiedzeniu Rady Dialogu Społecznego ministrowi dostało się zarówno od pielęgniarek, jak i od związkowców. Zarzucali, że ministerialny projekt nowelizacji ustawy o minimalnych wynagrodzeniach w ochronie zdrowia spełnia postulaty wyłącznie środowiska lekarzy. „Zmiany znacznie odbiegają od proponowanych przez Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych (OZZPiP) i nie spełniają oczekiwań naszej grupy zawodowej" – napisała w stanowisku szefowa OZZPiP Krystyna Ptok.
– Uwzględniono tylko zagwarantowanie pielęgniarkom i położnym z tytułem magistra wskaźnika wynagrodzeń na poziomie 0,73. Tymczasem większość mieści się w przedostatnim wskaźniku – 0,64. Mniejszy przyznano tylko pracownikom niewykwalifikowanym. A pielęgniarka i położna to zawód zaufania publicznego, wymagający prawa wykonywania zawodu i kształcenia podyplomowego. Zrównanie ich wynagrodzeń z pracownikami, którzy nie są specjalistami ochrony zdrowia, jest krzywdzące – przekonuje Sebastian Irzykowski, wiceprezes Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych (NRPiP).
Pielęgniarki uważają, że wobec podwyżek dla lekarzy 4 x 400 zł w ciągu czterech lat przyznane im jeszcze przez ministra Mariana Zembalę jest zbyt niskie.
– Tym bardziej że dramatycznie nas brakuje – w Polsce jest 5,2 pielęgniarki na 1000 mieszkańców, a wiele nabyło prawa emerytalne. Nie ma lepszego sposobu, by zatrzymać je w zawodzie, niż godziwe płace – przekonuje Irzykowski.