Rz: Został pan ministrem sprawiedliwości, będąc sędzią Sądu Najwęższego, a więc u szczytu prawniczej kariery. Nie postrzegał pan tej decyzji jako ryzykownej? Nie obawiał się pan objęcia nowej funkcji?
Leszek Kubicki: Co to znaczy „obawiał"?! Miałem świadomość zakresu obowiązków i odpowiedzialności związanych z tą funkcją i byłem przekonany, że z moim doświadczeniem i kompetencjami podołam im. Swoją decyzję uzależniałem jednak od tego, czy uzyskam urlop w Sądzie Najwyższym. Nie rezygnowałem więc z bycia sędzią. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego prof. Adam Strzembosz wyraził zgodę na mój bezpłatny urlop.
Moja decyzja wynikała także z tego, że od kilku lat brałem udział w pracach Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego. Kodeks był już wówczas złożony w Sejmie. Zależało mi na tym, aby prace kodyfikacyjne doprowadzić w Sejmie do końca. W Sejmie leżał też projekt zasadniczej nowelizacji prawa o prokuraturze, do której przywiązywałem wielką wagę.
A gdy przestał już pan być ministrem, czy środowisko nie postrzegało pana bardziej jako polityka niż sędziego?
Nie. Moje relacje z innymi sędziami się nie zmieniły. Ja nie traktowałem funkcji ministerialnej jako misji politycznej, tylko merytoryczną. Pragnę podkreślić, że w Ministerstwie Sprawiedliwości w okresie pełnienia przeze mnie funkcji nie utworzono gabinetu politycznego. Nadal uważam, że w resorcie sprawiedliwości nie powinno go być, zwłaszcza jeśli minister jest równocześnie prokuratorem generalnym. Polityka sprawiedliwości szkodzi.