Po pierwsze, zachodzące obecnie zmiany technologiczne prowadzą do sytuacji, w której zanikają zawody i stanowiska pracy wymagające „średnich" kwalifikacji, a pojawiają się nowe, wymagające kwalifikacji na poziomie wyższym. W perspektywie 50 lat stosunkowo łatwo można sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy zatrudnieni w krajach rozwiniętych będą potrzebowali jakiejś formy wyższego wykształcenia. Problemem pozostanie jedynie elastyczne i adekwatne reagowanie uczelni na potrzeby rynku pracy.
Po drugie, szybko rosnąca klasa średnia (m.in. przedsiębiorcy i samozatrudnieni) potrzebuje kwalifikacji na poziomie wyższym. Po trzecie wreszcie, obecny potencjał polskiego szkolnictwa wyższego nie stwarza możliwości rzeczywiście elitarnego kształcenia znaczącej liczby studentów. Elitarność oznacza w naszej sytuacji: „znacznie mniej i niewiele lepiej". Efektem może być utrwalenie potencjału polskich uczelni na niskim poziomie. A ten potencjał jest niezastępowalnym silnikiem zarówno humanistycznego rozwoju społeczeństwa, jak i gospodarki. Polsce potrzebne jest tak samo kształcenie masowe, jak elitarne, ale naprawdę „elitarne" – na początek w takim zakresie, w jakim to dziś możliwe, a z czasem przez jego stopniowe rozszerzanie.
Równe czy różnorodne?
Kolejny dylemat dotyczy akceptacji stopnia zróżnicowania uczelni przez sprawujących władzę. Trzeba zaakceptować „oczywistą oczywistość", że jak uczelnia uczelni, tak dyplom dyplomowi nierówny. Zaufajmy rynkowi, który z powodzeniem wycenia kwalifikacje i instytucje (w tym przypadku uczelnie), które je produkują i certyfikują. Jest miejsce na uczelnie lepsze i gorsze, o profilu zawodowym i badawczo-akademickim, szerszym i węższym. Próba administracyjnego wyrównywania jakości dyplomów, choćby poprzez narzucenie równego czasu zajęć na uczelniach, może poprawić jakość najsłabszych absolwentów w bardzo ograniczonym zakresie.
O sukcesie lub niepowodzeniu reformy zadecydują same uczelnie, podobnie jak o sukcesie gospodarki czy jej sektorów decydują indywidualne przedsiębiorstwa, a nie mityczne „resorty". Uczelnie, także państwowe, powinny posiadać maksymalną swobodę kształtowania swojego profilu, swoich strategii i praktyk działania. W procesie konkurencji o studentów i ich pieniądze (lub związane z nimi dotacje), o środki na badania i inwestycje będą wygrywały najlepsze strategie i „dobre praktyki". Te zaś będą naśladowane przez innych, dzięki czemu cały system będzie poprawiał i podnosił swoją efektywność. Miarą efektywności jest zdolność pozyskiwania i stosowania najwartościowszych zasobów: najlepszych kandydatów na studia, najzdolniejszych pracowników nauki, sprawnych administratorów oraz wszelkiego rodzaju grantów celowych, zwłaszcza badawczych.
Szkolnictwo wyższe jest i musi pozostać ważnym obszarem działalności regulacyjnej i polityki państwa. Zakres tej ingerencji z jednej strony nie powinien ograniczać swobody działania i akademickiej przedsiębiorczości kierownictw uczelni. Z drugiej jednak państwo powinno skutecznie eliminować z rynku edukacyjnego uczelnie nieuczciwe, oferujące usługi szkodliwe dla nabywców (absolwentów), czyli wyposażające ich w niepełne lub wręcz fałszywe kompetencje potwierdzone dyplomami. Dyplomy te są rozpoznawane i wyceniane nie tylko w kraju, ale i na międzynarodowych rynkach.
Lokalne czy międzynarodowe?
Trzeci dylemat, przed którym stoją reformatorzy polskiego szkodnictwa wyższego, dotyczy wyboru jego orientacji – narodowej, lokalnej czy międzynarodowej? Szkolnictwo wyższe na świecie doświadcza wielkiej wędrówki ludów. Miliony młodych przedstawicieli rodzących się klas średnich wywodzą się z krajów niedysponujących odpowiednim potencjałem w dziedzinie edukacji wyższej. Oni chcą i mogą studiować za granicą. Także w krajach o wysokim potencjale naukowym i edukacyjnym międzynarodowe wykształcenie uzyskane w kilku krajach staje się pożądaną normą. Dla wielu państw kształcenie zagranicznych studentów staje się szybko rosnącą gałęzią eksportu o najwyższej możliwej wartości dodanej.