Afera podsłuchowa czy, jak kto woli, taśmowa, którą blisko dwa lata temu zapoczątkowały publikacje tygodnika „Wprost", stała się początkiem końca pewnej epoki. W roku 2014 wydawało się, że Platforma Obywatelska będzie rządzić Polską jeszcze bardzo długo, bo właściwie nie ma z kim przegrać.
Wcześniej PO doskonale sobie radziła z kryzysami swojego wizerunku. Afera hazardowa, katastrofa smoleńska czy Amber Gold nie stały się dla tej partii tym, czym dla SLD okazała się afera Rywina. Donald Tusk w jakiś sposób oswoił Polaków z takimi sytuacjami i można było snuć przypuszczenia, że każdy kolejny polityczny skandal będzie napotykał na coraz większą obojętność społeczeństwa.
A jednak w przypadku afery podsłuchowej stało się inaczej, bo przecież trudno nie zauważyć, że właśnie od niej zaczął się poważny zjazd sondażowy Platformy w dół. Tendencji tej zaś sprzyjało „osierocenie" PO przez Donalda Tuska (objęcie stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej).
Tak więc zarejestrowane w VIP-roomach w warszawskich restauracjach nagrania zbulwersowały Polaków. Ale bynajmniej nie tylko z powodu treści, która się znalazła na taśmach. Przecież ze strony establishmentu III RP dobywały się głosy, że szwarccharakterami całej awantury byli nie nagrywani, lecz nagrywający.
W tym tonie wypowiadał się sam Donald Tusk, kiedy mówił o „scenariuszu pisanym cyrylicą". Sugerował w ten sposób, że całe zamieszanie mogło być misterną prowokacją rosyjskich służb, bo przecież czasy resetu stosunków Zachodu z Kremlem były już za nami. Oczywiście takiej wersji wydarzeń nie udało się udowodnić.