Gdyby ktoś chciał znaleźć jakąś linię przewodnią polskiej polityki zagranicznej po przejęciu władzy przez PiS, znalazłby się w nie lada kłopocie. Bowiem nie ma żadnej stałej i niezmiennej dominanty działań gabinetu Beaty Szydło oraz prezydenta Andrzeja Duda. Panuje natomiast zupełny chaos.
Porzucony Wschód
Wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka, że obecna polityka naszej dyplomacji będzie prostą kontynuacją działań podejmowanych w latach 2005–2007, kiedy to władzę sprawowało PiS, a głową państwa był Lech Kaczyński. Tak jednak nie jest – nastąpiła poważna korekta tego, co określane było wówczas jako „polityka jagiellońska". Nikt dziś nie walczy w Warszawie o sprawy Gruzji, pogodzono się z promoskiewskim zwrotem w Mołdawii, nie snuje się dalekosiężnych planów połączeń energetycznych z Azerbejdżanem. Partnerstwo Wschodnie jest martwe. Co prawda polska strona przejawia pewną predylekcję do zainteresowania Wschodem, ale nawet w oficjalnej nomenklaturze ideę Międzymorza zastąpioną koncepcją Trójmorza ABC (Adriatyk, Bałtyk, Morze Czarne).
Prawie całkowicie porzucono dotychczasową strategię wobec Ukrainy – zamiast cierpliwego wciągania ją do struktur zachodnich, obecnie rządząca ekipa zafundowała Kijowowi serię filipik i zarzutów o nierozliczenie się z banderowską przeszłością (zbiegło się to zresztą w czasie z rozpoczęciem ofensywy prorosyjskich separatystów pod Awdijeką).
Jeśli dodać do tego dziwny reset z białoruskim dyktatorem, to zaiste trudno określić te wszystkie działania jako kontynuację „polityki jagiellońskiej" i dzieła Lecha Kaczyńskiego.
Kontredans z Berlinem
Nie inaczej ma się rzecz na kierunku zachodnim. Tu z kolei mamy do czynienia z szeregiem sprzecznych i wykluczających się poczynań oraz deklaracji polskiej dyplomacji. Z jednej strony, Kaczyński i jego ludzie podkreślają konieczność rewizji traktatów i wzmocnienie państw narodowych, a z drugiej strony słychać wezwania do utworzenia wspólnej europejskiej armii ze wspólnym atomowym parasolem. Co więcej, w czasie ostatniej wizyty Angeli Merkel w Warszawie ze strony jej polskich rozmówców padły słowa o konieczności likwidacji urzędu szefa Rady Europejskiej i uznania za „prezydenta Unii" przewodniczącego Komisji. Kuriozalny to pomysł, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że ten pierwszy jest przedstawicielem instytucji międzyrządowej, a ten drugi instytucji wspólnotowej. Albo więc chce się rozluźnienia więzów unijnych, albo ich zacieśnienia.