Gajcy: Po co nam sojusz Międzymorza

Powrót do dawnych koncepcji.

Aktualizacja: 11.02.2016 06:12 Publikacja: 09.02.2016 18:21

Gajcy: Po co nam sojusz Międzymorza

Foto: AFP/ATTILA KISBENEDEK

Amerykański think tank RAND Corporation, zajmujący się m.in. tematyką obronności oraz stosunkami międzynarodowymi, opublikował w ubiegłym tygodniu raport, z którego wynika, że Rosja potrzebowałaby zaledwie trzech dni, by zająć państwa w rejonie Morza Bałtyckiego – w tym oczywiście Polskę. Dla prezydenta Andrzeja Dudy oraz rządu ów raport to kolejny sygnał, by pilnie zintensyfikować działania na rzecz zabezpieczenia wschodniej flanki sojuszu północnoatlantyckiego. Dotąd głos Warszawy, która w lipcu będzie gospodarzem szczytu NATO, był słabo słyszalny i nie docierał do europejskich dysydentów. Przede wszystkim dlatego, że większość krajów Europy Zachodniej uważa, że w razie ewentualnej agresji ze Wschodu obrona Europy Środkowej oraz państw bałtyckich nie będzie konieczna.

– Polska i kraje naszego regionu traktowane są w Berlinie czy w Paryżu jako terytoria stracone, które w przypadku agresji Rosji trzeba będzie poświęcić. Stąd taki opór przed lokowaniem u nas stałych baz NATO, na wzór tych w Niemczech czy Belgii – przekonuje w rozmowie z „Rzeczpospolitą" jeden z najważniejszych polityków odpowiedzialnych za kształt polskiej polityki zagranicznej. Dodaje, że tylko poprzez mocne podkreślenie podmiotowości Europy Środkowej to niekorzystne, nie tylko dla Polski, myślenie w wielu stolicach europejskich można zmienić.

Przekonać Biały Dom

Ma w tym pomóc powrót do koncepcji tzw. Międzymorza, czyli zbudowania koalicji państw Europy Środkowej. To trudne zadanie stało się jednym z priorytetów polityki zagranicznej Andrzeja Dudy. Pomysł nie jest nowy, bo wcześniej do budowy przeciwwagi w naszym regionie dla niemieckiej i rosyjskiej potęgi dążył Lech Kaczyński, a wiele lat przed nim także Józef Piłsudski. Zadanie stojące przed Dudą jest tym trudniejsze, że obecne realia i uwarunkowania polityczne są o wiele bardziej złożone i skomplikowane niż jeszcze dekadę temu. Stąd właśnie zintensyfikowane kontakty prezydenta z innymi prezydentami w regionie. Duda próbuje przekonać prezydentów m.in. Rumunii, Czech, Słowacji, Estonii, Łotwy oraz mającą alergię na polskie przywództwo w tym sojuszu Litwę, że tylko łącząc siły, możemy zapewnić sobie bezpieczeństwo i wsparcie najważniejszego partnera, jakim są Stany Zjednoczone. Bowiem w przekonaniu zarówno Dudy, jak i rządu PiS klucz do stałej obecności wojsk NATO w naszym regionie leży przede wszystkim w Białym Domu.

To dlatego już w marcu prezydent uda się do USA, by osobiście przekonywać Baracka Obamę i amerykańską administrację do poparcia naszych celów. Są nimi realna obecność sprzętu wojskowego oraz żołnierzy sojuszu w Polsce i krajach sąsiednich. Niestety, czas w tym przypadku nie jest naszym sprzymierzeńcem. Na jesieni odbędą się w USA wybory i nikt nie może mieć pewności, jak nowa administracja będzie patrzeć na naszą część Europy. Andrzej Duda wie, że na wszelkie negocjacje ma czas tylko do lipca. Spotkanie w Warszawie pokaże, czy da radę.

Według analizy RAND Corporation sposobem na skuteczne „odstraszanie" imperialnych zapędów Rosji mogłoby być utrzymanie w Europie siedmiu brygad oraz wspierających je mniejszych sił. Takie rozmieszczenie wojsk NATO sporo kosztowałoby amerykańskiego podatnika, choć ostatnie decyzje Białego Domu o powiększeniu budżetu wojskowego o 3,4 mld dolarów z przeznaczeniem na inwestycje w Europie jest odczytywane w Warszawie jako dobry zwiastun przyszłych zmian. Amerykańskie dolary nie trafią wprawdzie do naszego regionu, lecz przeznaczone zostaną na wzmocnienie baz już istniejących w Niemczech i Belgii, ale to stamtąd sprzęt wojskowy miałby być przerzucany do krajów wschodniej flanki.

Pytanie – jakie coraz częściej pojawia się zarówno wśród analityków, jak i polityków także w Polsce – jest takie, czy Rosja, która w ciągu ostatnich dwóch lat wyraźnie wzmocniła swoje siły zarówno na Białorusi, na Krymie, jak i w obwodzie kaliningradzkim, nie zniszczy tych dostaw, zanim przekroczą one polską granicę.

– Ten scenariusz jest bardzo realny. Dlatego tak ważne jest, aby szczyt NATO w Warszawie poszedł znacznie dalej niż ustalenia z poprzedniego szczytu w Newport – przekonuje nasz rozmówca.

Z pomocą prezydentowi rusza rząd, a konkretnie minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. To właśnie jego słowa dotyczące Międzymorza z niedawnego exposé o polityce zagranicznej kraju wzbudziły najwięcej komentarzy. Waszczykowski z trybuny sejmowej powiedział wprost, że Polska chce stworzyć „nową tożsamość regionalną" w ramach UE, a naszym najważniejszym sojusznikiem w zjednoczonej Europie ma być od teraz Londyn, a nie jak przez ostatnie osiem lat Berlin. „Nasz kraj łączy dwa wielkie obszary europejskie: szeroko pojęty region Morza Bałtyckiego i Europę Środkową z państwami bałtyckimi aż po Morze Adriatyckie" – podkreślił Waszczykowski. Szef MSZ zwrócił przy tym szczególną uwagę na znaczenie Grupy Wyszehradzkiej, która według niego „stanowi sprawdzony element architektury europejskiej i format wspólnej reprezentacji interesów regionu Europy Środkowo-Wschodniej". Zapowiedział jednocześnie większą skuteczność we współdziałaniu państw V4, które w koncepcji Międzymorza odgrywać mają kluczową rolę.

Pogodzić różne interesy

Pomysł reaktywacji Międzymorza, do którego na pierwszy rzut oka przychylnie podchodzą kraje naszego regionu, może się okazać niemożliwy do zrealizowania.

Po pierwsze, każdy z tych krajów ma inne wyobrażenie współpracy i nie zawsze kwestia bezpieczeństwa i obecności wojsk NATO jest stawiana na pierwszym miejscu.

Po drugie, nie wszyscy chcą prymatu Polski, której głos miałby reprezentować interesy wszystkich państw koalicji w rozmowach zarówno z partnerami w UE, jak i z USA.

Po trzecie, problemem w większości krajów Międzymorza jest to, że są to najmniejsze państwa UE, których wspólny głos nigdy nie będzie na tyle silny, by mógł wpływać na to, co się dzieje w Europie, w której karty rozdają Berlin i Paryż.

Ponadto według silnie obecnej w myśleniu starej Europy tzw. koncepcji iluzorycznej suwerenności, która wpajana jest niemal wszystkim adeptom europejskich uczelni, najważniejsze decyzje UE dotyczące bezpieczeństwa, gospodarki czy współpracy zagranicznej powinny podejmować największe kraje starej Unii. A nowe państwa, takie jak Polska, Litwa czy Węgry, powinny siedzieć cicho, nie zważając na swoje narodowe interesy.

Amerykański think tank RAND Corporation, zajmujący się m.in. tematyką obronności oraz stosunkami międzynarodowymi, opublikował w ubiegłym tygodniu raport, z którego wynika, że Rosja potrzebowałaby zaledwie trzech dni, by zająć państwa w rejonie Morza Bałtyckiego – w tym oczywiście Polskę. Dla prezydenta Andrzeja Dudy oraz rządu ów raport to kolejny sygnał, by pilnie zintensyfikować działania na rzecz zabezpieczenia wschodniej flanki sojuszu północnoatlantyckiego. Dotąd głos Warszawy, która w lipcu będzie gospodarzem szczytu NATO, był słabo słyszalny i nie docierał do europejskich dysydentów. Przede wszystkim dlatego, że większość krajów Europy Zachodniej uważa, że w razie ewentualnej agresji ze Wschodu obrona Europy Środkowej oraz państw bałtyckich nie będzie konieczna.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej