Sukces Nowoczesnej w starciu z Platformą jest pewnie także wynikiem problemów wewnętrznych tej drugiej partii. Odejścia części działaczy, spektakularne i głośne medialnie wyrzucanie posłów, napięcia wewnętrzne, problemy Hanny Gronkiewicz-Waltz w Warszawie – wszystko to na pewno nie zyskiwało temu ugrupowaniu sympatii społecznej.
Potwierdza to zresztą analiza notowań PO i Nowoczesnej z wiosny tego roku – wówczas, czyli jeszcze przed tymi wszystkimi negatywnymi dla Platformy wydarzeniami, partia Schetyny zaczynała dominować nad formacją Petru i dystansowała ją w sondażach. Ale w ostatnich miesiącach ten trend się odwrócił i prawdopodobnie drugi rok rządów PiS zacznie się od zauważalnego prowadzenia Nowoczesnej w wyścigu o żółtą koszulkę lidera opozycji.
Być może to tylko przejściowe kłopoty Platformy; niezbędna cena, którą ugrupowanie musi zapłacić za umoszczenie się nowego lidera w fotelu przewodniczącego; być może gdy przezwyciężone zostaną te trudności, partia znów zacznie funkcjonować jak maszyna – dobrze naoliwiona budżetowymi pieniędzmi i doświadczeniem tysięcy swoich działaczy. Na razie jednak w starciu z Nowoczesną przegrywa (czasami wyraźnie, czasami nieznacznie) walkę o głosy antypisowskich wyborców.
Drugim ważnym spostrzeżeniem w rok po wyborach parlamentarnych, które dały bezwzględną większość obozowi, któremu patronuje Jarosław Kaczyński jest to, że ów obóz (wraz z potencjalnymi sojusznikami) zaledwie utrzymuje swoją pozycję. To o tyle dziwne, że pewną prawidłowością politologiczną jest to, iż ugrupowanie przejmujące władzę od razu zyskuje sondażową premię za zwycięstwo. Dzieje się tak dlatego, że po pierwsze, ludzie lubią dołączać do wygranych; a po drugie, bo w tym początkowym okresie partia rządząca ma okazję do wprowadzania swojego programu, jej działacze częściej pojawiają się w mediach, no i jest ona nową jakością wobec tych, których pokonała w wyborach.
Doświadczała tego każda ekipa, która zaczynała rządzić – także ekipa PiS, która w kilka miesięcy po zwycięskiej dla siebie kampanii w 2005 r. szybowała w sondażach. O ile w dniu wyborów otrzymała zaledwie 27 proc. głosów, to już po niecałym pół roku rządów notowania obiecywały jej samodzielną większość (wówczas to powstał pomysł zorganizowania przedterminowych wyborów na wiosnę 2006 r., ale szef partii się na to nie zdecydował, kalkulując, że owo pewne zwycięstwo byłoby przypisane nie jemu, lecz Kazimierzowi Marcinkiewiczowi).
Teraz jednak nie obserwujemy takiej tendencji – partia rządząca ledwo utrzymuje swoje poparcie sprzed roku, a i to nie w większości sondaży. Jeśli się im uważniej przyjrzeć, to widać, że gdyby wybory odbyły się dziś, PiS co prawda by je wygrało, ale na pewno nie dałoby mu to samodzielnej większości. Dzieje się tak przede wszystkim ze względu na wzrost notowań Nowoczesnej oraz możliwość wejścia do sejmu lewicy (której fatalna – i minimalna – porażka w ostatniej elekcji dała nadwyżkowe mandaty PiS, umożliwiając partii Kaczyńskiego wzięcie w Sejmie więcej niż 231 z 460 mandatów).