Wszystkie trzy argumenty, podnoszone przez związkowców za wprowadzeniem wolnych niedziel w handlu, są absurdalne i nieprawdziwe. Ich akceptacja byłaby faworyzowaniem jednej grupy zawodowej wobec innych, wtrącaniem się państwa w życie rodzinne dorosłych Polaków oraz uszczuplałaby (nieznacznie) budżet państwa, czyli – de facto – nas wszystkich.
Pierwszy i chyba najważniejszy argument „solidarnościowców” to dobro pracowników. Piotr Duda i jego koledzy przekonują, że pracownikom handlu należą się wolne niedziele, bo mają oni rodziny i powinni mieć zatem prawo do spędzania z nimi „dnia świętego”.
To, oczywiście, prawda. Byłoby dobrze, gdybyśmy wszyscy mieli do tego prawo. Ale tak się jakoś dzieje, że setki tysięcy osób są go pozbawione i nie skarżą się specjalnie na to, rozumiejąc, że taka jest konieczność – a ściślej potrzeby innych obywateli. To osoby zatrudnione w tak zwanych służbach: w policji, straży pożarnej, służbie zdrowia, energetyce, gazownictwie, wojsku. Ale oprócz nich wolnych niedziel nie mają także kelnerki, barmani, stróże, ochroniarze, pracownicy kin, teatrów, ogrodów zoologicznych, mediów, uczelni, komunikacji miejskiej, międzymiastowych połączeń autobusowych, lotnisk, kolei państwowych itp.
Można by mnożyć zawody, których pracownicy muszą pracować w niedziele tylko dlatego, żeby komfort życia innych obywateli nie był obniżony. Oni także mają rodziny i zapewne chcieliby z nimi spędzać wolny czas. Ale nie mogą – bo kasjerka z Lidla, której „Solidarność” w końcu wywalczy prawo do wolnych niedziel, będzie zapewne chciała pójść z rodziną do kina. Kto jej wówczas sprzeda bilet? Robokop? Pokemon? Miś Kolargol? Nie – obsłuży ją kasjerka. Bileterka sprawdzi jej bilet. A ktoś w kinowym sklepiku sprzeda jej popcorn i colę.
Wolne niedziele to przywilej. Nie mają go setki tysięcy ludzi w Polsce. Związkowcy nie wyjaśnili, dlaczego mają go mieć akurat pracownicy handlu. Bo ciężko pracują? Inni pracują co najmniej równie ciężko. Bo są w większości kobietami? W innych branżach także pracują kobiety.