Przełom lat 50. i 60. XX w. to szczególny moment historii, w którym dwa systemy ideologiczne – demokracja i komunizm – otwierały kolejne obszary rywalizacji, ale także ustalały zasady współistnienia. Wojna w Korei była pierwszym gorącym konfliktem zimnej wojny, wywołanym i wygaszonym dzięki staraniom Moskwy i Waszyngtonu. Podobnie wyglądał finał wojny o Kanał Sueski, bo ZSRR i USA budowały geopolityczne strefy wpływów w Trzecim Świecie. Oczywiście najważniejszy pozostawał wyścig zbrojeń, ponieważ postęp technologiczny umożliwił produkcję broni termojądrowej oraz rakiet balistycznych, które uznano za najlepsze narzędzie zniszczenia przeciwnika. Z drugiej strony po długiej izolacji Związek Radziecki otwierał się na świat, a w Stanach Zjednoczonych do głosu zaczęli dochodzić politycy, którzy pragnęli dwustronnego dialogu. Dotychczas obowiązywała doktryna prezydenta Trumana, która zakładała, że Waszyngton może rozmawiać z Moskwą jedynie za pomocą uderzenia jądrowego. W przestrzeni publicznej przebijało się więc pojęcie pokojowego współistnienia. Ale tylko przebijało, bo obie strony nie wiedziały o sobie nic, odnosząc się do siebie z wzajemną nieufnością, a na ich czele stali ludzie o skrajnie odmiennych drogach kariery i poglądach na rzeczywistość.
20 niemych mil
I sekretarz KC KPZR, a jednocześnie premier ZSRR Nikita Chruszczow był typowym produktem partyjnej biurokracji. Nikitka, jak nazywał Chruszczowa Stalin, uczestniczył aktywnie w represjach lat 30., które sam przetrwał dzięki sprytnemu maskowaniu własnej inteligencji. To dlatego generalissimus uważał go za osobę pozbawioną wszelkich ambicji, po prostu „pożytecznego głupka". Tymczasem po śmierci Stalina Nikitka pokazowo wyeliminował polityczną konkurencję i przejął niepodzielnie ster rządów. Zaczął także prowadzić aktywną politykę zagraniczną, często decydując się na osobiste kontakty. O tym, jak bardzo zachodni świat różnił się od komunistycznego, napisał sam Chruszczow w pamiętnikach pt. „Czasy. Ludzie. Władza". Gdy w 1955 r. odwiedził Austrię, w pamięć zapadł mu nie tyle pałac Schönbrunn, ile szkoccy gwardziści w kiltach, którzy, stanowiąc część sił okupacyjnych, zrobili na moskiewskiej delegacji piorunujące wrażenie. Chruszczow preferował nawiązywanie relacji dwustronnych w niepowtarzalnym stylu. Z wizytą do Wielkiej Brytanii, kraju z tradycjami morskiego mocarstwa, przybył na pokładzie krążownika „Ordżonikidze". Gdy w 1956 r. Wielka Brytania wraz z Francją i Izraelem zaatakowała Egipt, wysłał do Londynu depeszę z pytaniem, co zrobi rząd brytyjski, gdy nad Albionem pojawi się kilkaset samolotów MiG-15 z bronią atomową.
Ale o ówczesnych, wzajemnych zresztą uprzedzeniach najlepiej świadczy pobyt w USA, jaki miał miejsce w 1959 r. Syn Chruszczowa, Siergiej, wspomina, że podczas wizyty w Los Angeles orszakowi radzieckiego przywódcy na przestrzeni 20 mil towarzyszył szpaler milczących Amerykanów, którzy przyszli popatrzeć na potwora wygrażającego publicznie, że zetrze USA z powierzchni ziemi. Kiedy Chruszczow odwiedził Hollywood, gdzie odtańczono na jego cześć kankana, potratował pokaz jako prowokację, twierdząc: u nas ludzie zwracają się do siebie twarzami, a nie tyłkami, po czym obrażony chciał wracać do domu. Niemniej to podczas spotkania w Camp David prezydent Dwight Eisenhower zaproponował Chruszczowowi zmniejszenie globalnego napięcia militarnego i zbudowanie środków wzajemnego zaufania. Niestety, przywódca ZSRR chorował już na „geopolityczną gorączkę".
Jak twierdzi Siergiej Chruszczow, ojciec był po powrocie z USA wstrząśnięty skalą amerykańskiego dobrobytu, którego nie można było porównać z poziomem życia w ZSRR. To była prawdziwa przepaść, ale Chruszczow wyrażał przekonanie, że jeśli udało się Stanom Zjednoczonym, to tym bardziej uda się Krajowi Rad. Taka jest geneza hasła o dogonieniu i przegonieniu Ameryki w każdej dziedzinie, jakie rzucił słynący z impulsywności I sekretarz. Miał jednak podstawy, aby wierzyć w to, co mówi, ponieważ ZSRR wygrywał wyścig w kosmosie. Dzięki politycznej odwilży nauka, gospodarka i kultura przeżywały ogromny wzlot, co na arenie międzynarodowej potęgowało atrakcyjność komunizmu. Szereg państw afrykańskich i arabskich, które pojawiły się w wyniku procesu dekolonizacji, deklarowało przejście na socjalistyczną drogę rozwoju. Podobnie sprawa wyglądała w Indiach, Moskwa asygnowała więc ogromne sumy na ekonomiczne, wojskowe i polityczne wsparcie takich reżimów. Wspólnota demokratyczna, a szczególnie USA, była bardzo poważnie zaniepokojona globalnym sukcesem komunistycznej utopii.
Jednocześnie Chruszczow potwornie się bał. Powodem stanów lękowych był ogromny dysparytet jądrowy z Ameryką. Według ówczesnego ministra obrony ZSRR marszałka Rodiona Malinowskiego na początku lat 60. Stany Zjednoczone dysponowały 6 tys. głowic i bomb jądrowych. Na terytorium radzieckie mogło je przenieść 1300 bombowców strategicznych oraz 300 międzykontynentalnych rakiet balistycznych i atomowe okręty podwodne. Tymczasem, wbrew twierdzeniu Chruszczowa, że w ZSRR rakiety balistyczne schodzą z taśm produkcyjnych jak parówki, w kraju było jedynie 800 ładunków jądrowych oraz 80 rakiet międzykontynentalnych. ZSRR miał także pociski średniego oraz bliskiego zasięgu oraz ładunki taktyczne. Najgorzej sprawa wyglądała z nosicielami. Rakiety międzykontynentalne R-7 były bardzo niepewne i niedogodne w eksploatacji, dlatego główną siłę stanowiło kilkaset bombowców strategicznych wrażliwych na zestrzelenie ze względu na brak rakiet samosterujących. Dużo do życzenia pozostawiał także system obrony przeciwlotniczej, który poza Moskwą nie gwarantował należytego przykrycia terytorium. Co prawda w 1960 r. rakiety S-75 zestrzeliły amerykański samolot szpiegowski U-2, ale było ich zbyt mało.