Presja jest tym większa, że dla legendarnego trenera Canarinhos będą to być może ostatnie chwile z drużyną, którą prowadzi od 15 lat. Przez ten czas stał się dla światowej siatkówki kimś takim jak sir Alex Ferguson dla futbolu, czy Phil Jackson dla koszykówki. Od 2001 r. jego drużyna była mistrzem olimpijskim (Ateny 2004), dwukrotnie zdobywała srebro (Pekin 2008 i Londyn 2012), trzykrotnie mistrzostwo świata (2002, 2006, 2010), dwukrotnie Puchar Świata, ośmiokrotnie mistrzostwo Ligi Światowej, o mistrzostwach Ameryki Południowej już nie ma sensu nawet wspominać. A przecież wcześniej dwukrotnie był też brązowym medalistą olimpijskim z żeńską kadrą oraz – jeszcze jako zawodnik - srebrnym na igrzyskach w Los Angeles.
– Czasami czuję się trochę jak Michael Phelps, jeden z koszykarzy NBA albo Nadal – żartował kilka dni temu z tego, że tak wiele osób w Rio prosi go o autograf lub selfie.
W czasie tych 15 lat kilkakrotnie pojawiał się temat jego rozbratu z reprezentacją, szczególnie po przegranych finałach olimpijskich. Po igrzyskach w Pekinie niektórzy widzieli go nawet w butach selekcjonera Polaków, bo w tym samym czasie Polski Związek Piłki Siatkowej rozstawał się z Raulem Lozano. Do poważnych rozmów prawdopodobnie nigdy nie doszło, chociaż sam Rezende pytany przez dziennikarzy pokrętnie mówił, że „nie może powiedzieć, że to na pewno się nie stanie”. Na stanowisku trenera Brazylii cały czas jednak trwał, w międzyczasie prowadząc jeszcze żeńską drużynę Unilever Voley Rio de Janeiro z którą, jakżeby inaczej, też sporo wygrał.
Można podejrzewać, że gdyby na horyzoncie nie pojawiły się igrzyska Rio (gdzie się zresztą urodził), odszedłby być może już kilka lat temu. Siatkówka reprezentacyjna, w której wygrał wszystko, już dawno przestała być dla niego polem do zdobywania szczytów, on co najwyżej udowadniania wielkość drużyny, a to przecież w sporcie trudniejsze. O presji, z jaką ciągle musi mierzyć się jego drużyna, mówił zresztą często. I jego siatkarze, którzy już nie rozjeżdżają swoich rywali tak jak w poprzedniej dekadzie, nie zawsze potrafili sprostać oczekiwaniom. A te są ogromne, bo jak zwykło się mówić w Brazylii, piłka nożna jest tam religią, a siatkówka sportem numer jeden. Fakty są takie, że w ciągu ostatnich 6 lat Canarinhos przegrali aż sześć ważnych finałów: olimpijski (dramatyczne 3:2 z Rosją), mistrzostw świata i aż czterokrotnie Ligi Światowej. Jeśli 21 sierpnia jego drużyna wystąpi w finale i zdobędzie złoto, nikt nie będzie jednak tego wspominał.
Bernardo Rezende to bez wątpienia jedna z najbarwniejszych postaci w historii siatkówki. Ale też chodzące przeciwieństwa. To znakomity fachowiec i profesjonalista, ale jednocześnie choleryk. Z jednej strony człowiek uprzejmy i taktowny wobec drużyny rywali, a z drugiej osoba zwyczajnie niepotrafiąca przegrywać. No i lubiąca narzekać na wszelkie zło siatkarskiego świata. Tak jak podczas mistrzostw świata w Polsce, kiedy bojkotował konferencje prasowe. Był to protest przeciwko – jego zdaniem – krzywdzącej formule zawodów. Brazylijczycy czuli się oszukani, że przed trzecią fazą turnieju musieli przenieść się z Katowic do Łodzi i że w odróżnieniu od Polaków (grali z nimi w grupie) nie mieli na tym etapie rywalizacji dnia wolnego między spotkaniami. Skończyło się na 10 meczach zawieszenia szkoleniowca przez FIVB. Święci nie są też jego zawodnicy, którzy lubią prowokować. Z Bernardinho nie zawsze łatwo mają też dziennikarze. Brazylijczyk kiedyś nawet wprost przyznał, że większość z nich nie zna się na siatkówce i ich oceny go nie obchodzą.