Kolejna reformatorska zapowiedź partii rządzącej w Polsce dotycząca „dekoncentracji mediów" zmroziła krew w żyłach właścicieli mediów i niezależnych dziennikarzy w obawie przed zamachem PiS na wolność słowa.
Pomysłodawcy tej reformy powołują się przy tym na prawo zabraniające koncentracji mediów we Francji. I owszem, jest takie prawo, ale... jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.
Zacznijmy zatem od odrobiny historii. Do połowy lat 70. nie było specjalnej konieczności wprowadzania regulacji antymonopolowych w mediach, zwłaszcza że głównym monopolistą było państwo. W latach 50. pojawiły się dwie inwestycje prywatne, a w latach 60. prywatny kapitał zaczął się interesować prasą lokalną. Jednak dopiero w latach 70. na rynku mediów pojawił się nowy potężny gracz Robert Hersant (ten sam, który w latach 90. wykupi udziały w „Rzeczpospolitej" i w prasie lokalnej w Polsce), a później François Regis-Hutin stworzył prawdziwe imperium prasy lokalnej wokół dziennika „Ouest-France".
Przyczyny dekoncentracji
Robert Hersant rozpoczął inwestycje od periodyków tematycznych w rodzaju „Auto Journal" i szybko powiększał swoje imperium, stając się właścicielem m.in. „Paris Normandie", „Le Figaro", „France Soir" i ukazującego się jeszcze wówczas dziennika „L'Aurore" oraz kilku tytułów prasy regionalnej.
Wobec takiej koncentracji mediów socjaliści pod wodzą prezydenta François Mitterranda poczuli się w obowiązku zadbać o „pluralizm w mediach", tym bardziej że jednocześnie zniesiono monopol państwa w mediach audiowizualnych. W pierwszej połowie lat 80. powstały prywatne stacje radiowe, a nieco później telewizyjne. Pierwszy program telewizji francuskiej TF1 został zakupiony przez koncern Bouygues'a.