Na to „coś więcej" nikt się nie przygotował. Donald Trump zdecydował się na przyjazd do Polski i na szczyt Trójmorza parę tygodni temu. Ostrożność i nieufność partnerów z regionu są wyraźnie widoczne. Inicjatywa oficjalnie nie jest organizacją, lecz platformą współpracy, na dodatek nieformalną.

Wszyscy odżegnują się od nadawania Trójmorzu znaczenia politycznego. Nie przez przypadek ogranicza się ono do krajów członkowskich UE. Nie przez przypadek w momencie, gdy okazało się, że Trump przyjedzie na szczyt, zniknęły plany wciągania do Trójmorza państw niemających szczęścia należeć do instytucji zachodnich. W szczególności Ukrainy.

Ta wstrzemięźliwość jest nie do uniknięcia. Bo mniej istotne jest to, że 12 państw leży między trzema morzami. Ważniejsze jest, że leżą między dwoma mocarstwami – Rosją i Niemcami. Trudne jest nawet tworzenie bloku, który mógłby być postrzegany jako antyrosyjski. W kilku krajach – na Węgrzech, w Austrii, Czechach czy Bułgarii – czołowi politycy są zwolennikami dogadywania się z Moskwą mimo jej agresji na Ukrainę.

O bloku, który mógłby być podejrzewany o antyniemieckość, nie ma nawet co mówić (i dobrze). Jeden z najważniejszych w Polsce ludzi przyznał na zamkniętym spotkaniu, że przywódcy czy ministrowie z krajów regionu zawsze podkreślają w czasie rozmów w Warszawie: Nie damy się na poważnie skonfliktować z Berlinem.

Cała ta ostrożność nie oznacza, że Trójmorze, jeżeli nie wyschnie, naprawdę nie będzie miało nic wspólnego z polityką. Ma się bowiem zajmować współpracą energetyczną. Między Rosją a Niemcami energetyka to temat bardzo polityczny. Ale warto przedstawiać ją – jak to czyni Berlin wobec Nord Stream 1 i 2 – jako sprawę czysto biznesową. Na dodatek w przeciwieństwie do gazociągu bałtyckiego to współpraca w granicach UE, wzmacniająca więzi krajów członkowskich.