Kosztowne bezpieczeństwo

Jeszcze niedawno żyliśmy w przeświadczeniu, że zakotwiczenie w NATO i UE chroni nas przed obcą agresją. Dziś już wiemy, że cena za ten komfort jest wysoka – pisze publicysta.

Aktualizacja: 01.07.2016 21:23 Publikacja: 30.06.2016 19:17

Foto: Getty Images/AFP

To będzie szczyt zupełnie inny niż poprzednie. Aby się o tym przekonać, wystarczy porównać go z dziewięcioma ostatnimi szczytami NATO, które zwykle ograniczały się do wyprodukowania szumnych deklaracji i zobowiązań, rzadko w pełni dotrzymywanych, tworzenia nowych zdolności bojowych. Warto przypomnieć, że poprzedni szczyt, w 2014 roku, odbył się w małym walijskim miasteczku, bowiem jego brytyjscy gospodarze nie uważali tej imprezy za ważną na tyle, by zorganizować ją w stolicy kraju.

Trwająca ciągle rosyjska agresja na Ukrainę, której początek przydał niespodziewanie znaczenia szczytowi walijskiemu, zmusza sojusz do ponownego skupienia się na swych podstawowych funkcjach. Po blisko ćwierćwieczu politycznej i militarnej stabilizacji w obszarze swych statutowych działań, NATO nie musi już poszukiwać egzotycznych misji „out of area" by, cytując senatora Richarda Lugara, nie wypaść „out of business".

Uzyskane, wielkim wysiłkiem dyplomatycznym i propagandowym, członkostwo NATO wytworzyło w Polsce przekonanie, że sojusznicy oczekują od nas przede wszystkim tego, by nie sprawiać im zbyt dużo kłopotu. Przeświadczenie to dominowało przez lata w myśleniu i wypowiedziach czołowych polskich polityków i wojskowych. Tych z nich, których nie wyrwała z błogiego samozadowolenia wojna rosyjsko-gruzińska, obudziła w końcu rosyjska napaść na Ukrainę.

Miękki kurs wobec Rosji

Nieśmiałe wątpliwości co do wartości NATO-wskich gwarancji bezpieczeństwa, zaczęły się już jakiś czas temu przeradzać w przekonanie, że status członkowski Polski jest niższej kategorii niż ten, którym cieszą się zachodnioeuropejskie państwa sojuszu. Ugruntowała je zdecydowanie negatywna reakcja wielu państw NATO-wskich na polskie sugestie stałego rozmieszczenia sił sojuszniczych na terytorium naszego kraju. Rosnąca, od 2014 roku asertywność Polski w artykułowaniu swych oczekiwań wobec NATO, niemile zaskoczyła niektórych naszych sojuszników. „Polska ma bardzo duże oczekiwania w stosunku do NATO i tego, co może jej on zapewnić. Macie skłonność do zajmowania twardego stanowiska, nie zawsze liczycie się z tym, że sojusz ma 28 członków i wspólną pozycję trzeba wynegocjować" – napomina nas wysoki rangą dyplomata duński. Dając przykład Węgier i Czech, jako krajów bardziej skłonnych do kompromisu, dodaje on: „z pewnością Czesi lepiej przyswoili sobie kulturę NATO-wską".

Czołowy niemiecki dyplomata stawia sprawę jasno. „Polska posuwa się za daleko w ocenie zachowania Rosji, to nie jest zbyt pomocne" – stwierdza. I wypowiedź uzupełnia: „myślę, że również w polskim interesie jest mieć dobre stosunki z Rosją". Rolę swego kraju widzi on jako pomost łączący wschód z południem.

„Jeśli niektóre kraje NATO utrzymują bardziej intensywne kontakty z Rosją, bo zmuszają je do tego czynniki zewnętrzne, a inne kraje są temu przeciwne, to szkodzą one tylko spoistości sojuszu" – oświadcza niemiecki minister. W jego opinii należy utrzymywać dobre stosunki z Rosją, bo ich brak tylko zmarginalizuje NATO. „Nic nie osiągniemy, traktując Rosję jako wroga" – podkreśla.

Tego typu opinie wyrażane w rozmowie z „Rzeczpospolitą" pod warunkiem anonimowości świadczą o tym, że ostatnie wypowiedzi szefa niemieckiego MSZ Franka-Waltera Steinmeyera o konieczności bardziej miękkiego kursu wobec Rosji nie zostały bynajmniej wyrwane z kontekstu. Nie były one też, a przynajmniej nie tylko, skierowane na „wewnętrzny użytek" przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi w Niemczech. Taka jest po prostu obecna linia niemieckiej dyplomacji.

Okresowe kryzysy

Nie tylko Niemcy, ale i Francję czekają w przyszłym roku wybory, w których główni konkurenci polityczni mają różny stosunek do polityki Rosji i strategii, jaką NATO powinno obrać w odpowiedzi. A przedtem jest jeszcze jesienne referendum konstytucyjne we Włoszech, nie mówiąc o kluczowym wydarzeniu politycznym tego roku – wyborach prezydenckich w USA. Brytyjskie referendum w sprawie wystąpienia z Unii Europejskiej w zasadzie NATO bezpośrednio nie dotyczy, ale jego wynik ma też dla sojuszu istotne znaczenie.

Z czwórki najważniejszych państw UE: Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji i Włoch, to pierwsze zajmuje najbliższą Polsce pozycję względem Rosji. Jego wyjście z Unii czyni zniesienie pod koniec tego roku sankcji wobec Rosji wysoce prawdopodobnym. To z kolei wpłynie też na stanowisko NATO, skoro aż 22 kraje są członkami obu tych instytucji.

Możliwe zmiany w politycznym obliczu kluczowych krajów sojuszniczych trzeba mieć na względzie przy ocenie rezultatów warszawskiego szczytu sojuszu. Nie można bowiem wykluczyć, że przyjęte i podpisane w Warszawie, przez aktualne rządy krajów NATO-wskich, porozumienia i zobowiązania mogą być przez ich następców wcielane z życie połowicznie, opieszale lub wręcz sabotowane. Nie byłby to, niestety, pierwszy tego typu przypadek w historii NATO.

Przypomnieć tu wypada, że zobowiązanie do utrzymywania budżetu sił zbrojnych na poziomie 2 proc. PKB, obowiązujące wszystkie kraje sojuszu, respektuje tylko pięć z jego 28 członków: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Grecja Estonia i Polska. Dodajmy, że Polska czyni to dopiero od zeszłego roku.

Unikalność NATO polega na tym – jak wskazuje Wallace J. Thies w książce „Why NATO Endures" – że oparty on został na wspólnie podzielanych wartościach, jak demokracja, wolność i prawa jednostki, nie zaś jak wszystkie poprzedzające go sojusze w historii, na wspólnocie interesów. Oznacza to, wedle Thiesa, że kraje NATO miały, mają i mieć będą bardzo różne interesy, których ścieranie się prowadzi do okresowych kryzysów. Fundament wspólnych wartości powoduje jednak, że kryzysy te, sprawiające wrażenie, że lada moment doprowadzą do rozpadu sojuszu, zawsze są w końcu przezwyciężane.

W chwili obecnej NATO znalazło się po raz pierwszy w swej historii w sytuacji konieczności zapewnienia bezpieczeństwa swym członkom na dwóch, odległych od siebie, flankach, wschodniej i południowej. Na tej pierwszej jako największe zagrożenie postrzegane są agresywne działania Moskwy, a na drugiej – konsekwencje rozpadu Iraku i Syrii w postaci masowego napływu uchodźców i fali islamskiego terroryzmu. Grozi to – jak ostrzega zastępca sekretarza generalnego NATO Jamie Shea – regionalizacją, w ramach której poszczególne grupy członków będą skupiały się wyłącznie na własnych problemach, nie doceniając tego, że w każdym sojuszu zagrożenie dowolnej jego części jest problemem wszystkich. Nie tylko Shea, ale i inni wyżsi urzędnicy NATO, z którymi rozmawiała „Rzeczpospolita", już od jakiegoś czasu sugerowali, że choćby symboliczne zaangażowanie polskich sił zbrojnych na Bliskim Wschodzie, stworzy wśród południowych członków sojuszu klimat znacznie ułatwiający zrozumienie problemów na naszym Wschodzie.

Z niebezpieczeństwa regionalizacji zdają sobie dobrze sprawę Stany Zjednoczone, które mimo rosnącego zaangażowania militarnego na Bliskim Wschodzie, zmotywowały sojuszników do wystawienia czterech batalionów w krajach najbardziej zagrożonych rosyjską agresją. Malkontenci mogą stwierdzić, że rotacyjna formuła ich stacjonowania to nie to samo, co stałe bazy NATO, nie mówiąc już o tym, że siła 4 tys. żołnierzy, jaką w przybliżeniu będą dysponowały owe bataliony, to niewiele w porównaniu z 20-tysięcznym wojskiem, jakiego rozlokowanie po swojej stronie granicy z sojuszem zapowiadają niedługo Rosjanie. Należy jednak pamiętać, że tutaj istotna jest również sama demonstracja woli solidarnej obrony.

Odrodzenie izolacjonizmu

Niestety, nawet w wypadku USA nie należy zakładać, że bliskie stosunki bilateralne z nimi stanowią jedyną i najlepszą gwarancję polskiego bezpieczeństwa. Przez większą część historii Ameryki, w polityce zagranicznej tego państwa dominowało podejście izolacjonistyczne. Zasadzało się ono na przekonaniu, że Stany powinny skupiać się na budowaniu, jeśli to możliwe, własnej hegemonii, a jeśli nie, to w „koncercie mocarstw" z równymi sobie, unikając jakiegokolwiek wikłania się w konflikty pomiędzy innymi krajami, zwłaszcza gdy nie są tam zaangażowane żywotne interesy amerykańskie. Otwarta polityka międzynarodowa aktywnego wspierania przemian demokratycznych i praw obywatelskich w krajach trzecich pojawiła się tam dopiero po pierwszej wojnie światowej, za prezydentury Woodrowa Wilsona i po długiej przerwie podjęta została po drugiej wojnie światowej za prezydentury Harry'ego Trumana.

Dziś, jeśli weźmiemy na serio wszystkie enuncjacje Donalda Trumpa i towarzyszący im wielki entuzjazm przeciętnych Amerykanów, mamy do czynienia z odrodzeniem w tym kraju izolacjonizmu w jego najbardziej skrajnej postaci. Nieoczekiwanego wsparcia tezom Trumpa dostarczyli John J. Mearsheimer i Stephen M. Walt, dwaj amerykańscy politolodzy zaliczani do największych światowych autorytetów w tej dyscyplinie. W eseju zatytułowanym „The Case for Offshore Balancing" („Argumenty na rzecz zamorskiej równowagi"), zamieszczonym w najnowszym, lipcowo-sierpniowym, numerze „Foreign Affairs", bodaj najbardziej opiniotwórczego magazynu spraw międzynarodowych, apelują oni o „redukcję amerykańskiej obecności [poza granicami USA], kultywowanie przyjaznych stosunków z Rosją i przekazanie bezpieczeństwa europejskiego samym Europejczykom". Ganią też ostatnie administracje amerykańskie za to, że „poszerzyły NATO, ignorując rosyjskie interesy, pomagając rozniecić konflikt z Ukrainą i popychając Moskwę w stronę Chin". Gdy jakiś, mało znaczący dla amerykańskich interesów, kraj zostanie zmuszony bronić się przez napaścią innego mocarstwa, szacowni profesorowie zalecają, by USA włączyło się do akcji jak najpóźniej „i pozwoliło, by inne kraje poniosły jej koszt".

Jeszcze całkiem niedawno żyliśmy w przeświadczeniu, że zakotwiczenie w instytucjach zachodniego ładu demokratycznego, NATO i Unii Europejskiej, nareszcie rozwiązało problem trwałego zapewnienia bezpieczeństwa naszej ojczyzny. Amerykański prezydent Thomas Jefferson, mawiał, że „ceną wolności jest wieczna czujność". Dziś już wiemy, że w cenę, którą ponosimy, wchodzą dodatkowe, nieprzewidywane uprzednio koszty.

Autor jest wykładowcą Collegium Civitas. Był ambasadorem RP w Angoli i Kongu, a przedtem m.in. ekspertem ds. Afryki Światowego Forum Ekonomicznego i analitykiem w Międzynarodowym Instytucie Studiów Strategicznych w Londynie

To będzie szczyt zupełnie inny niż poprzednie. Aby się o tym przekonać, wystarczy porównać go z dziewięcioma ostatnimi szczytami NATO, które zwykle ograniczały się do wyprodukowania szumnych deklaracji i zobowiązań, rzadko w pełni dotrzymywanych, tworzenia nowych zdolności bojowych. Warto przypomnieć, że poprzedni szczyt, w 2014 roku, odbył się w małym walijskim miasteczku, bowiem jego brytyjscy gospodarze nie uważali tej imprezy za ważną na tyle, by zorganizować ją w stolicy kraju.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Strzembosz: Czego chcemy od Europy?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Warzecha: Co Ostatnie Pokolenie ma wspólnego z obywatelskim nieposłuszeństwem
Opinie polityczno - społeczne
Jan Zielonka: Donald Tusk musi w końcu wziąć się za odbudowę demokracji