Czarnecki: Poprzemy Tuska

PO, atakując polityka PiS kandydującego do Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, złamała niepisaną zasadę obowiązującą w polskiej polityce: głosujemy na swoich. Ale Jarosław Kaczyński nie poświęci zasad dla rewanżu – pisze eurodeputowany Prawa i Sprawiedliwości.

Aktualizacja: 09.05.2016 07:18 Publikacja: 08.05.2016 19:50

Prezes PiS potrafi dla dobra kraju wspiąć się ponad konflikt między partiami – uważa autor. Na zdjęc

Prezes PiS potrafi dla dobra kraju wspiąć się ponad konflikt między partiami – uważa autor. Na zdjęciu: Donald Tusk i Jarosław Kaczyński w Sejmie, 1 października 2014 roku

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Zajęci batalią o rezolucję Parlamentu Europejskiego „w sprawie Polski", podróżami Komisji Weneckiej czy też szczytami Unii Europejskiej na temat uchodźców oraz peregrynacjami „tercetu egzotycznego" w składzie: Angela Merkel, Donald Tusk, Frans Timmermans, do tureckich obozów dla uciekinierów, za mało myślimy o rzeczy równie fundamentalnej dla przyszłości polityki europejskiej. Oczywiście chodzi o nowe rozdania personalne, które nastąpią na szczytach UE w 2017 roku.

Dla Junckera nie ma alternatywy

Na razie pewnik jest jeden: najbardziej atakowany ze wszystkich trzech szefów organów Unii przewodniczący Komisji Europejskiej, były premier Luksemburga (przez 14 lat), Jean-Claude Juncker mimo słynnej afery podatkowej jako jedyny może spać spokojnie. Tylko on ma 100-procentową pewność, jeśli nie wydarzy się nic nadspodziewanego, że zachowa stanowisko.

Dla Junckera nie ma alternatywy, jakkolwiek by to zabrzmiało. Inni w tym trójkącie unijnej władzy, coraz częściej zwanym trójkątem bermudzkim, czyli Martin Schulz oraz Donald Tusk, nie mają żadnej pewności reelekcji. Większe pole manewru ma niemiecki socjaldemokrata, który już cztery lata kieruje Parlamentem Europejskim. Polityk SPD chce być dalej, trzeci raz z rzędu (!), szefem europarlamentu. Ta sztuka nie udała się nikomu przed nim. Rzecz w tym, że o ile jego pierwsza (2012–2014) i druga, obecna kadencja (2014–2017) były elementem „wielkiej koalicji" w PE, czyli chadeków z Europejskiej Partii Ludowej i socjalistów, o tyle teraz EPL chce po pięciu latach „postu" objąć funkcję szefa europarlamentu. Z pięciu kandydatów opisywanych przeze mnie na łamach „Rzeczpospolitej" („Kto po Martinie Schulzu", 29.02.2015) zostało czterech, bo wycofał się Austriak Othmar Karas. A w gruncie rzeczy poważnych trzech: Włoch Antonio Tajani, dwukrotny komisarz i obecny wiceprzewodniczący PE, Słoweniec Alojz Peterle, były premier, wicepremier i dwukrotny szef MSZ swojego kraju, od 12 lat w PE, oraz Francuz Alain Lamassoure, również były minister i eurodeputowany (1989–1993 i od 1999).

Kampania wyborcza będzie trwała w najlepsze, a to oznacza, że maleją, choć nie nikną, szanse Schulza na rekordową trzecią elekcję. EPL ma 225 posłów do Parlamentu Europejskiego, socjaldemokraci 193. Lewicy trudno będzie stworzyć koalicję „wszyscy kontra EPL", także dlatego, że wielkie ambicje sięgające fotela szefa PE przejawia lider frakcji liberałów, były premier Belgii Guy Verhofstadt. Wybrany po raz drugi na przewodniczącego grupy ALDE chce jeszcze więcej, pomny, że liberał z Irlandii Patrick (Pat) Cox w wyniku rzadkiej w historii PE koalicji chadeków i liberałów został szefem Parlamentu Europejskiego w styczniu 2002 roku w miejsce francuskiej republikanki Nicole Fontaine. Szans nie ma, ale ambicje – wręcz przeciwnie.

Czyżby więc groził nam europejski pat? Nie sadzę. W gruncie rzeczy decyzje zapadną nie w roku przyszłym, ale już pod koniec tego. Rzecz w tym, że wybór szefa brukselsko-strasburskiego parlamentu nie jest tak naprawdę autonomiczną sprawą PE, tylko częścią szerszych europejskich puzzli.

Wszystkie plany Martina Schulza?

Przeciąganie liny ze stanowiskami między lewicą a chadecją może się zakończyć większą rotacją na najwyższych stanowiskach unijnych, niż można by się było tego spodziewać do niedawna. Nieznoszony w Polsce (wiadomo za co) Martin Schulz jest politykiem na tyle zręcznym, iż walcząc wciąż o przedłużenie swojej misji przewodniczącego europarlamentu, ma plan B, a może też C i D.

Jeden z wariantów jego aktywności w życiu publicznym to wejście (trudno mówić o powrocie, bo w PE Schulz jest od 1994 roku) do polityki krajowej. Mówi się, że chętnie zastąpiłby Franka-Waltera Steinmeiera na stanowisku szefa niemieckiej dyplomacji (obecny szef MSZ mógłby być kandydatem na prezydenta RFN). Jednak ambicje Schulza sięgają być może wyżej. W kuluarach PE lewicowi, „funkcyjni" europosłowie mówią, że jeśli w Republice Federalnej nie dojdzie po przyszłorocznych wyborach do Bundestagu do koalicji „czarno-zielonej" (sojusz chadeków i ekologów), lecz po raz kolejny odnowiona będzie „wielka koalicja", to przy spadku za sprawą Merkel notowań CDU można teoretycznie spodziewać się odnowienia „wielkiej koalicji", tyle że z... socjaldemokratycznym kanclerzem. Ponoć według planu Schulza CDU-CSU z różnych powodów nie będzie się chciała wówczas zgodzić na obecnego wicekanclerza Sigmara Gabriela, ale może zaakceptować kogoś o, cokolwiek by mówić, międzynarodowej pozycji. Według planu Schulza byłby to... sam Schulz.

To teoretyczna układanka, choć logiczna. Ma wszak jeden minus – jej realizacja wymaga spełnienia wielu warunków: słaby, ale nie katastrofalny wynik chrześcijańskich demokratów w wyborach do Bundestagu, lepszy wynik SPD, niemożność stworzenia koalicji „czarnych" i „zielonych", brak zgody partii Merkel (nie wiadomo, czy sama pani kanclerz będzie wtedy kierować własnym ugrupowaniem...) na kanclerza z SPD w postaci polityka przez lata uwikłanego w politykę wewnętrzną. A to doprawdy polityczne równanie z wieloma niewiadomymi.

Plany C i D Martina Schulza mają jednak zapewne wymiar międzynarodowy. Plan C to objęcie prestiżowej, bez bieżącego znaczenia politycznego, funkcji stałego przedstawiciela Berlina w Radzie Bezpieczeństwa przy ONZ. Oczywiście byłaby to dla ambitnego Niemca jedynie swoista poczekalnia przed powrotem na arenę europejską lub, może bardziej, skok na główkę do głębokiego basenu polityki niemieckiej.

Unijny rebus

Plan D Schulza może być jednak dla nas, Polaków, najbardziej frapujący. Dotyczy on bowiem próby objęcia stanowiska zajmowanego obecnie i do roku następnego przez polityka z Polski – Donalda Tuska. Wynika to z prostej kalkulacji. Nie tyle, uwaga, Niemcy, ile socjaliści muszą „coś" mieć spośród trzech głównych stanowisk w UE. Centroprawica ma szefa KE (Junckera) i będzie mieć szefa PE (ktoś z czwórki: Tajani, Peterle, Lamassoure i Irlandka Mairead McGuinness).

Jeśli tak, to lewica na pewno nie zadowoli się ważnym, ale nie najważniejszym stanowiskiem szefa EEAS (European External Action Service), kierującego unijną dyplomacją (obecnie Włoszka Federica Mogherini). Według socjalistycznego scenariusza socjaldemokrata – ale uwaga: niekoniecznie Schulz – objąć powinien stanowisko po Tusku. Problem polega na tym, że w tym równaniu do niewiadomej X Schulz podstawia sam siebie, ale dla jego partyjnych eurotowarzyszy nie musi to być wcale oczywiste. Tym bardziej że Tusk też nie odda pola bez walki, a na kryzysie z uchodźcami mógł paradoksalnie zebrać trochę punktów w niektórych państwach członkowskich zaniepokojonych polityką Angeli Merkel, od której były premier III RP pewnie nie przypadkiem, mniej lub bardziej, się dystansował.

Oczywiście Tusk ma też plan awaryjny, tyle że w odróżnieniu od Schulza tylko jeden – batalia o prezydenturę w Rzeczypospolitej w roku 2020. Problem polega na tym, że ta prezydencka gruszka na wierzbie spaść może (ale raczej nie spadnie) dopiero w połowie 2020 roku. Jego niemiecki konkurent ma tutaj lepszą sytuację. Wybory do parlamentu nad Szprewą to już kwestia parunastu miesięcy. A rozstrzygnięcia na unijnych szczytach to ten sam 2017 rok.

W tej łamigłówce każdy element musi pasować. Tak jak nie było miejsca, rzecz jasna, dla szefa Rady Europejskiej z Polski i szefa unijnej dyplomacji z tego samego kraju, tak również nie ma żadnej możliwości, aby dwóch przedstawicieli tzw. nowej Unii, a więc np. Tusk i Peterle, piastowało w tym samym czasie dwie z trzech głównych unijnych funkcji. Tak samo jak w praktyce wykluczone jest, aby wszystkie trzy główne stanowiska sprawowała Europejska Partia Ludowa, kumulując władzę jednocześnie w Komisji Europejskiej, europarlamencie i Radzie.

W ramach niepisanych parytetów w kontekście „unijnego politycznego tortu" szanse Włocha Antonia Tajaniego na szefowanie w PE mogą być w jakiejś mierze minimalne – dlatego że jego rodaczka w dalszym ciągu pełnić ma funkcję wiceprzewodniczącej Komisji Europejskiej odpowiedzialnej za politykę zagraniczną i bezpieczeństwa.

Nie będziemy „handlować"

Od bardzo wpływowego socjaldemokratycznego polityka usłyszałem swoiste polityczne „zaproszenie do tańca". Powiedział mi, że w interesie Martina Schulza jest zawarcie nieformalnego sojuszu z tym politykiem, którego obóz ostatnio najbardziej krytykował – czyli z Jarosławem Kaczyńskim. Lewicowy polityk przekonywał mnie, że Schulz na funkcji szefa Rady to przecież także interes Prawa i Sprawiedliwości, dogłębnie skonfliktowanego z Donaldem Tuskiem.

Rzecz w tym, że najbardziej wpływowego polskiego polityka nie interesuje tego typu polityczny „handel". Kaczyński ma swoje zasady. Jedną z nich jest popieranie Polaków na stanowiska międzynarodowe, niezależnie od opcji politycznej, jaką reprezentują nasi rodacy.

Platforma Obywatelska, atakując europosła Janusza Wojciechowskiego kandydującego do Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, złamała niepisaną zasadę obowiązującą w polskiej polityce: głosujemy na swoich. Ale Jarosław Kaczyński nie poświęci zasad w imię rewanżu. Jeśli Tusk nie zostanie ponownie szefem Rady Europejskiej, to nie na skutek akcji rządu Prawa i Sprawiedliwości, lecz braku poparcia innych państw. Nasze będzie miał: w przeciwieństwie do jego macierzystej partii nasz lider nie złamie zasady mówiącej, że Polak głosuje na Polaka.

Zajęci batalią o rezolucję Parlamentu Europejskiego „w sprawie Polski", podróżami Komisji Weneckiej czy też szczytami Unii Europejskiej na temat uchodźców oraz peregrynacjami „tercetu egzotycznego" w składzie: Angela Merkel, Donald Tusk, Frans Timmermans, do tureckich obozów dla uciekinierów, za mało myślimy o rzeczy równie fundamentalnej dla przyszłości polityki europejskiej. Oczywiście chodzi o nowe rozdania personalne, które nastąpią na szczytach UE w 2017 roku.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Daria Chibner: Dlaczego kobiety nie chcą rozmawiać o prawach mężczyzn?
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Gorzka pigułka wyborcza
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Czy szczyt klimatyczny w Warszawie coś zmieni? Popatrz w PESEL i się wesel!
felietony
Marek A. Cichocki: Unijna gra. Czy potrafimy być bezwzględni?
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Pałkiewicz na Dzień Ziemi: Pół wieku ekologicznych złudzeń