Można mieć satysfakcję, że rodzimym konstruktorom udało się wprowadzić ciężką broń artyleryjską w epokę cyfrową i dołączyć do ścisłej czołówki jej producentów oraz użytkowników w NATO. Ale jest też łyżka dziegciu: do dziś nie udało się uporać z wyposażeniem nowych superarmat w produkowaną samodzielnie w kraju nowoczesną amunicję.
– Prawda jest taka, że kiedy wiele lat temu startowały prace nad nową generacją uzbrojenia artyleryjskiego, decydenci nie pomyśleli o równoległym rozwoju nowej amunicji do broni XXI wieku – tłumaczy Andrzej Kiński, ekspert militarny, szef pisma „Wojsko i Technika", twierdzi, że fakt, iż MON nie zdecydowało się pospiesznie sięgnąć po zagraniczne, wyjątkowo drogie rozwiązania, to nie katastrofa.
– Wkrótce podkarpacki Dezamet będzie gotowy do polonizacji amunicji do haubic, dojrzewa też produkcja pocisków do moździerzy – mówi Kiński. – Ostatnie próby wypadają obiecująco – dodaje. – Na razie jednak, na etapie wdrażania i poznawania nowych systemów przez artylerzystów, musi nam wystarczyć starsza i adaptowana amunicja z dostępnych źródeł – tłumaczy.
Polska artyleria, choć wciąż jeszcze oparta na konstrukcjach wywodzących się z czasów Układu Warszawskiego, zdecydowanie zmienia oblicze. – Dołączamy do grona właścicieli zupełnie przyzwoitych systemów – oceniają znawcy.
Mariusz Cielma, ekspert militarny i szef „Nowej Techniki Wojskowej", dostrzega prawdziwy cud w tym, że wszystkim, także kolejnym ekipom resortowych decydentów, nie zabrakło konsekwencji we wciąganiu armat na cyfrowy brzeg. – To były dobre, produktywne czasy: udawało się łączyć interesy państwowych fabryk i prywatnych rodzimych firm, nawet kupowane za granicą licencje były inspiracją dla własnych innowacyjnych opracowań.