Michał Listkiewicz: Premier wtargnął do szatni

Były sędzia międzynarodowy i prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej o swoich mundialach.

Aktualizacja: 30.04.2018 12:00 Publikacja: 30.04.2018 02:00

Michał Listkiewicz: Premier wtargnął do szatni

Foto: Rzeczpospolita/Piotr Nowak

Rzeczpospolita: Ja mówię: mundial. A pan co widzi?

Michał Listkiewicz: Siedem mundiali. I jeszcze kilkanaście niższej rangi: młodzieżowe, kobiece. W sumie chyba osiemnaście turniejów. W dodatku byłem na nich w kilku rolach. Nie mam jednego konkretnego wspomnienia. Skoro jednak wcisnął pan guzik to pojawił się pierwszy obraz. Jest rok 1990, po meczu półfinałowym Włochy - Argentyna kąpię się w basenie hotelowym w Como, gdzie mieszkali wszyscy sędziowie. Przyszedł też ówczesny szef arbitrów FIFA Belg Alexis Ponnet i zdziwiony pyta: co ty tu robisz? Przecież jutro sędziujesz finał.

To było zaskoczenie?

Do tej pory w historii mistrzostw świata nie odnotowano przypadku, aby sędzia półfinału prowadził także finał. Ja tę zasadę złamałem. To wynagrodziło mi trochę wcześniejsze rozczarowania.

Jakie rozczarowania? Jedzie pan na mundial jako drugi Polak w historii, po Alojzym Jarguzie w Argentynie, w roku 1978. Nie ma na co narzekać.

Z mojego punktu widzenia - miałem powody. Mondiale we Włoszech było ostatnimi mistrzostwami bez podziału na sędziów głównych i liniowych. Ja już pracowałem m.in. na mistrzostwach Europy i igrzyskach olimpijskich w Seulu. Miałem nadzieję, że posędziuję i z gwizdkiem, i z chorągiewką. Ale zacząłem od linii w meczu otwarcia i już na tej linii zostałem. Z czasem jednak uznałem to za atut. Można powiedzieć, że stałem się pierwszym sędzią w historii mistrzostw świata, specjalizującym się w pracy z chorągiewką. Osiem meczów podczas jednego turnieju - to się nie zdarzyło. Poza tym miałem wtedy pewnego rodzaju poczucie stabilności. Inni koledzy posędziowali więcej lub mniej meczów i wracali do domów. A ja zostałem do końca. Przeszedłem więc wówczas drogę od rozczarowania do euforii.

To prawda, że pomógł panu papież?

No, może nie bezpośrednio, ale jego wstawiennictwo czułem. Kilka miesięcy przed mundialem zadzwonił do mnie Sepp Blatter, wtedy sekretarz generalny FIFA, z którym miałem zawsze dobre relacje. Powiedział, że FIFA czyni w Watykanie starania o audiencji u Jana Pawła II dla sędziów. Czy mógłbym jakoś pomóc. Poszedłem więc na Miodową do prymasa Józefa Glempa, on skontaktował się ze Stanisławem Dziwiszem. Zabiegi trwały dwa miesiące, ale zakończyły się powodzeniem.

Pamiętam takie zdjęcia, na których pan przedstawia Ojcu Świętemu poszczególnych arbitrów, niczym kapitan drużyny zawodników.

Miałem w związku z tym tremę, ale i zwykłą ludzką satysfakcję. Oprócz sędziów były przecież władze FIFA z prezydentem Joao Havelange na czele. Niemal sami katolicy. Na koniec swojego wystąpienia Jan Paweł II powiedział: żałuję, że nie gra reprezentacja Polski, ale w tej sytuacji będę się modlił za polskiego sędziego. Nie wykluczam, że przy obsadzie sędziowskiej FIFA przyjęła tę uwagę jak sugestię.

Ale gdyby pan knocił to nawet papież by nie pomógł.

Tak sądzę. Jeszcze wtedy nie było stałych trójek sędziowskich. W każdym spotkaniu arbitrem głównym był kto inny. O ile z europejskimi, zwłaszcza Francuzem Michelem Vautrot rozumieliśmy się bez słów, o tyle praca z głównymi z Ameryki Południowej była trudna. W półfinale Włochy - Argentyna, przy remisie zasygnalizowałem spalonego, co dla Vautrota stanowiło podstawę do nieuznania bramki Toto Schilacciego. Ostatecznie Włosi przegrali na karne. Spalony był czterocentymetrowy, podnosiłem chorągiewkę intuicyjnie. Na trybunach zaczęło wrzeć. Po meczu Vautrot pyta: byłeś pewny? A ja, zgodnie z prawdą mówię, że nie, ale coś mi mówi, że spalony był. - No to módlmy się, bo jesteśmy skończeni - powiedział. Nagranie filmowe na szczęście potwierdziło, że miałem rację. Dla FIFA to był dodatkowy argument przeciwko tym, którzy uważali, że sędziowie ciągną Włochów do finału.

Na mundialu w Stanach Zjednoczonych nie miał pan tyle szczęścia.

W meczu Belgia - Holandia bramkarz holenderski zagrał ręką za polem karnym. Podniosłem chorągiewkę, a główny machnął ręką gestem „spadaj". I jeszcze robił mi wymówki w szatni. Nazajutrz, na debriefingu film potwierdził moją decyzję. Główny znowu nic. Wtedy zasłużony włoski sędzia Paolo Casarin wziął mnie na bok i mówi: widzimy, że miałeś rację, ale sędzia jest Brazylijczykiem i prezydent FIFA też.

Czyli afera bez „fryzjera" na poziomie mistrzostw świata.

Nie przesadzajmy. Takie sytuacje się zdarzają i nie mają wpływu na wynik. Nie podejrzewam arbitra o celowe działania. On widział inaczej niż ja. Pan mówi, że w USA nie miałem szczęścia. Ja tam miałem pecha. W drugiej rundzie byłem liniowym niezwykle emocjonującego meczu Belgia - Niemcy. Sędziował Szwajcar Kurt Rothlisberger, który nie zauważył faulu w polu karnym na Belgu. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach nie było między sędziami żadnej komunikacji, poza wzrokową. Niemcy wygrali 3:2, a my pożegnaliśmy się z turniejem. Rothlisberger zaprosił mnie i drugiego liniowego, Duńczyka Carla-Johana Christensena na kawę i powiedział: „Panowie, dałem plamę. W ramach przeprosin zapraszam panów na tydzień do Las Vegas". No i tak było, obejrzeliśmy przy okazji Grand Canyon, tyle że mistrzostw szkoda.

Pan brał w nich udział w trzech różnych rolach: sędziego, obserwatora FIFA i prezesa PZPN. Która z nich była najtrudniejsza?

Każda była inna. Nie mogę powiedzieć, że coś było łatwe, a coś innego trudne. Może, paradoksalnie, najłatwiej było sędziować, bo ode mnie coś zależało. Podczas mistrzostw we Francji byłem generalnym koordynatorem FIFA w Lyonie, a w RPA i w Brazylii obserwatorem sędziów. Miałem w związku z tym niecodzienną przygodę. Przed meczem Argentyna - Brazylia w Johannesburgu wszedłem do szatni argentyńskiej, żeby przywitać się z trenerem Diego Maradoną.

Przypomniałem, że dwadzieścia lat wcześniej sędziowałem w Rzymie finał mundialu z jego udziałem. Autentycznie się ucieszył, dał mi na pamiątkę argentyńską koszulkę, na której się podpisał. A robi to na na ogół niechętnie. Mało tego, w rogu szatni wypatrzył niepozornego chłopaczka, który zawiązywał buty i powiedział mu: ty też podpisz. A do mnie zwrócił się słowami: to kiedyś będzie najlepszy piłkarz świata. To był Leo Messi.

Mówi pan, że zależało od pana coś jako sędziego. Ale od prezesa PZPN chyba jeszcze więcej. W tej roli brał pan udział w mundialach w Korei i Niemczech.

A właśnie, że nie. Od prezesa na samych turniejach już niewiele zależy. Prezes wyznacza kierunki, stara się o pieniądze, ustala premie i wybiera trenera. Reszta spoczywa na nim i piłkarzach. Jeśli reprezentacja wygrywa to prezes jest dobry, jeśli nie - zły. Akurat podczas mundiali w Korei i Niemczech przeżywałem to samo: dwa pierwsze mecze przegrane, trzecie już o honor i nawet zwycięstwa w nich nie dawały satysfakcji.

Można było wyciągnąć jakieś wnioski po porażce w Korei?

I wyciągnęliśmy. Jerzego Engela zastąpił Paweł Janas, w znacznym stopniu zmienił się skład kadry. Nic to nie dało. W dodatku Paweł Janas, który jest przemiłym, kulturalnym człowiekiem, podczas tego turnieju za bardzo zamknął się w sobie. Nie lubił spotkań z prasą, trudno go było namówić na wzięcie udziału nawet w konferencjach prasowych.

Ale to nie dlatego reprezentacja przegrała. Być może ówczesny premier też się do tego przyczynił.

Pamiętajmy, że jeszcze nim się mistrzostwa rozpoczęły, już kibice widzieli Polskę w drugiej rundzie. Ekwador i Kostarykę mieliśmy pokonać bez problemów i tylko Niemcom przyznawaliśmy pierwsze miejsce w grupie. Na pierwszy mecz z Ekwadorem przyjechało do Gelsenkirchen 40 tysięcy Polaków z całego świata. Przybył też premier Kazimierz Marcinkiewicz. Na 45 minut przed meczem, kiedy Janas przeprowadzał odprawę, premier z obstawą po prostu wtargnął do szatni. Bez żadnego wyczucia, bez świadomości, że burzy obyczaje i przygotowania. Wszedł tylko po to, żeby powiedzieć, że naród oczekuje zwycięstwa. Jakby zawodnicy sami nie wiedzieli. Całą koncentrację szlag trafił.

Na mecz z Niemcami przyjechała para prezydencka. To też nie pomogło.

Prezydent Lech Kaczyński z małżonką pokazali klasę. Oglądaliśmy mecz z loży wspólnie z kanclerz Angelą Merkel. W przerwie, kiedy podano obiad pani prezydentowa, widząc ogromne porcje żeberek, zwróciła się do mnie i sekretarza Zdzisława Kręciny: „Panowie, takich porcji nikt nie zje. Podzielmy się jedną". Przegraliśmy po heroicznej walce, w doliczonym czasie. Wtedy prezydent Kaczyński spytał mnie, czy mógłby pójść do szatni podziękować zawodnikom. Powiedziałem, że będą zaszczyceni. Spytałem premiera Marcinkiewicza, czy będzie nam towarzyszył, ale on powiedział tylko coś w rodzaju: niech ich pan opieprzy w moim imieniu. A para prezydencka zeszła z trybuny, ominęła reklamy, przeszła przez całe boisko, bo na stadionie w Dortmundzie szatnie były po przeciwnej stronie niż loża. I nikomu korona z głowy nie spadła.

Od tamtej pory minęło zaledwie dwanaście lat. Dziś głowy państwa lub premiera na mundialu nikt by w takiej sytuacji nie zobaczył.

Względy bezpieczeństwa. Ja też to odczuwam. Dziś sędziowie są zamknięci, odizolowani od świata. Wiadomo, że muszą się przygotowywać w spokoju do meczów. Ale zniknęła gdzieś romantyka turniejów. Jeszcze we Włoszech wychodziliśmy normalnie na ulice, kibice nas pozdrawiali. W USA już tego nie było, tym bardziej, że tam mało kto rozumiał piłkę nożną. Francja przywróciła trochę starego klimatu. W RPA go zabrakło. Brazylia kocha piłkę, ale też nie wszędzie było to widać. Nie zmienia to faktu, że mundial to mundial i nawet jeśli różnią się między sobą ze względu na specyfikę kraju gospodarza, to niosą emocje absolutnie wyjątkowe. Ja, nawet jeśli coś krytykuję, to wszystkie swoje mundiale zapamiętałem z jak najlepszej strony.

Rzeczpospolita: Ja mówię: mundial. A pan co widzi?

Michał Listkiewicz: Siedem mundiali. I jeszcze kilkanaście niższej rangi: młodzieżowe, kobiece. W sumie chyba osiemnaście turniejów. W dodatku byłem na nich w kilku rolach. Nie mam jednego konkretnego wspomnienia. Skoro jednak wcisnął pan guzik to pojawił się pierwszy obraz. Jest rok 1990, po meczu półfinałowym Włochy - Argentyna kąpię się w basenie hotelowym w Como, gdzie mieszkali wszyscy sędziowie. Przyszedł też ówczesny szef arbitrów FIFA Belg Alexis Ponnet i zdziwiony pyta: co ty tu robisz? Przecież jutro sędziujesz finał.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Czy Witold Bańka krył doping chińskich gwiazd? Walka o władzę i pieniądze w tle
Sport
Chińscy pływacy na dopingu. W tle walka o stanowisko Witolda Bańki
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową