Ostatnio Brigitte Macron była wszędzie. A to witała się na schodach Pałacu Elizejskiego z Arnoldem Schwarzeneggerem, Bono czy Rihanną, a to w przebraniu pszczelarza wyjmowała miód z ula ustawionego w ogrodach rezydencji głowy państwa, a to podejmowała się roli matki chrzestnej pandy urodzonej w zoo w miejscowości Beauval.
24 lata starsza od Emmanuela, który był jej uczniem w liceum w Amiens, Brigitte jest od dawna przewodniczką po życiu obecnego prezydenta. Do tego stopnia, że francuski przywódca uznał, iż powinna otrzymać formalny status pierwszej damy, z własnym budżetem, gabinetem, obowiązkami.
Dziś już jednak wiadomo, że nic z tego nie będzie. Z inicjatywy ekscentrycznego artysty Thierry'ego-Paula Valette'a w internecie ruszyła petycja przeciwko tym planom, która w ciągu zaledwie dwóch tygodni zebrała 270 tys. podpisów. Gdyby rachunek doszedł do pół miliona, pomysłodawca mógłby oficjalnie zaprezentować swoją prośbę przed Komitetem Ekonomicznym i Socjalnym, rodzajem „trzeciej izby parlamentu" zrzeszającej przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego, przedsiębiorców i organizacje pozarządowe. To byłoby bardzo złe rozwiązanie dla Macrona, którego poparcie w sondażach spadło już do ledwie 40 proc. – najmniej ze wszystkich prezydentów V Republiki na tym etapie kadencji poza Jacques'em Chirakiem.
W tym tygodniu rzecznik rządu Christophe Castaner zapewnił więc, że nie będzie żadnego „statusu", a jedynie „wyjaśnienie zadań" Brigitte. Ona sama nie otrzyma zresztą ani grosza wynagrodzenia.
– Macron, jak wielu francuskich polityków, jest zafascynowany modelem amerykańskim, w którym żona prezydenta pełni ważną funkcję i ma konkretne zadania – jak Hillary Clinton reformę systemu ubezpieczeń zdrowotnych czy Michelle Obama walkę z otyłością. Jednak we Francji od wielkiej rewolucji tradycja jest zupełnie odwrotna. Francuzi uważają, że wybrali prezydenta, ale nie jego małżonkę czy partnerkę życiową. Dlatego z jednej strony nie obchodzi ich, z kim sypia prezydent, jaki ma styl życia. Ale z drugiej nie chcą też, aby małżonka miała jakąkolwiek formalną rolę, gdziekolwiek się afiszowała – mówi „Rz" Thomas Pellerin-Carlin, ekspert Instytutu Jacquesa Delorsa w Paryżu.