PiS wielokrotnie w czasie trwającej kadencji parlamentu udowadniał, że jeśli partii tej na czymś zależy, potrafi działać błyskawicznie (czasem za szybko nawet dla osób z obozu dobrej zmiany – casus pierwszej próby zreformowania sądownictwa i weta prezydenta Andrzeja Dudy). W temacie rekonstrukcji rządu pośpiechu jednak nie widać. Przeciwnie: cała operacja wygląda jak gra na czas – do pewnego momentu używana jako temat zastępczy, obecnie upchnięta w szufladzie z napisem „Sprawy na jutro”.
Według najnowszych sygnałów płynących od polityków PiS, rekonstrukcja może nastąpić dopiero na przełomie grudnia i stycznia. PR-owo to nawet niezły moment (nowy rząd na nowy rok), ale sęk w tym, że jest to już co najmniej trzeci termin wskazywany przez zainteresowanych – przy czym każdy kolejny odsuwał sprawę w czasie.
Być może owo opóźnienie bierze się stąd, że to, czego od jakiegoś czasu wszyscy się po rekonstrukcji spodziewają – czyli zmiana w fotelu premiera – wiąże się dla PiS z poważnym ryzykiem. Jarosław Kaczyński jest niewątpliwie faktycznym liderem obozu dobrej zmiany, ale nigdy nie był jego twarzą. Ba – w czasie kampanii wyborczej był wręcz w drugim szeregu, wypychając na pierwszy plan przyszłego prezydenta i przyszłą premier. To rozwiązanie się sprawdziło i sprawdza się do dziś – o czym świadczą choćby rankingi zaufania do polityków, w których prezydent Duda i premier Szydło otwierają zestawienie polityków, którym ufamy, podczas gdy Kaczyński jest od lat w czołówce polityków, którym ufamy nieco mniej. Jak wiadomo lepsze jest często wrogiem dobrego – choć w tym przypadku trudno przypuszczać, by Kaczyński był rzeczywiście lepszym – z perspektywy PiS – premierem niż Szydło.
Powodów jest co najmniej kilka. Nieufność okazywana przez ankietowanych Kaczyńskiemu nie bierze się znikąd. Prezes PiS ma skłonność do bardzo radykalnych wystąpień, których sednem jest dualistyczne postrzeganie świata (słynne: „My stoimy tam gdzie wtedy, oni tam gdzie stało ZOMO”). Taka wyrazistość niewątpliwie sprawia, że osoby w pełni podzielające poglądy Kaczyńskiego skoczyłyby za nim w ogień – jednak dla osób mniej zaangażowanych ideologicznie jest to pewien problem. Tymczasem Kaczyński jako premier byłby – siłą rzeczy – znacznie częściej zmuszony do publicznych wystąpień. Poseł Kaczyński zabiera głos, wtedy kiedy chce. Premier Kaczyński zabierałby głos również wtedy, gdy premier głos zabierać musi.
Po drugie – sterowanie obozem dobrej zmiany z tylnego siedzenia to wygodna pozycja do kontrolowania sytuacji w pozornie tylko jednolitym obozie Zjednoczonej Prawicy. W samym PiS-ie są politycy ambitni (Antoni Macierewicz), których dobrze mieć na oku, by zbyt bardzo nie wybili się na niepodległość. Ambicji niewątpliwie nie można też odmówić Jarosławowi Gowinowi i Zbigniewowi Ziobrze, którzy na dodatek dysponują własnymi partiami. Administrowanie krajem to praca zapewniająca zajęcie przez 24 godziny na dobę – a Kaczyński nie ma w partii zastępcy cieszącego się autorytetem na tyle dużym, by bez pomocy prezesa zduszać w zarodku kiełkujące konflikty. Kaczyński, który w latach 90-tych był świadkiem tego, że wystarczyło trzech polityków prawicy w jednym pokoju, by spotkanie zakończyło się powstaniem nowej partii, musiałby więc być jednocześnie w KPRM i na Nowogrodzkiej. A ostatecznie zapewne zabrakłoby go i tu, i tu.