Miała nadzieję, że nie tylko zepchnie na margines Jeremy’ego Corbyna i jego pomysł na radykalną rewolucję socjalną, ale też zyska więcej czasu na przełamanie negatywnych skutków Brexitu. Teraz, jak wskazywały exit polls, pozbawiona samodzielnej większości dla konserwatystów, może stanąć na czele chwiejnej koalicji albo w ogóle przejść do opozycji.

Tak jak jej poprzednik David Cameron, który był pewien zwycięstwa w referendum w sprawie pozostania kraju w Unii, May przestrzeliła. Zapomniała, że nie jest nowym wcieleniem Margaret Thatcher, tylko raczej premierem z przypadku: gdy mimo zwycięstwa rok temu w referendum zwolennicy Brexitu na czele z Borisem Johnsonem nie chcieli wziąć odpowiedzialności za kraj, konserwatyści sięgnęli po Theresę May, bo nie miała zdecydowanych poglądów, nie wadziła zbytnio nikomu.

Dziś ta słabość charakteru do tego stopnia wyszła na jaw, że sympatyzujący przecież z torysami londyński „Economist” ostrzegał przed najsłabszą ekipą u władzy „od dziesięcioleci”. Zapewne dlatego w tych wyborach młodzi masowo poparli Partię Pracy, podobnie jak mieszkańcy Londynu, metropolii, która jest uosobieniem sukcesu kraju. Znaczną część wyborców torysów stanowili natomiast robotnicy zagrożeni globalizacją, mieszkańcy dotkniętej wysokim bezrobociem środkowej Anglii, dawni zwolennicy populistycznej Partii Niepodległościowej Zjednoczonego Królestwa. Konglomerat, który trudno utożsamiać z przyszłością kraju.
Nowego premiera czeka już 19 czerwca pierwsza runda negocjacji rozwodowych z Brukselą. Ale trudno będzie przekonać wyborców, że Brexit ma dla kraju sens. Z powodu niepewności politycznej w I kwartale tego roku Wielka Brytania rozwijała się najwolniej ze wszystkich państw Unii. Kraj, który ani nie należy do Schengen, ani nie uczestniczy w unijnym projekcie podziału uchodźców, przeżył w ostatnich trzech miesiącach trzy zamachy terrorystyczne: sygnał, że wycofanie się z integracji nie poprawia bezpieczeństwa. A odwrót Polaków z Wysp i rosnący udział wśród imigrantów przyjezdnych spoza Unii wytrącił kolejny argument z rąk zwolenników Brexitu: konieczność odebrania Brukseli kontroli nad granicami.

Nowy premier, jeśli uda się go wyłonić, będzie miał teraz pięć lat do następnych wyborów. Wcale nie tak dużo, aby wyrwać kraj z głębokiego kryzysu, w jakim się znajduje.