Jeden sezon „The Crown" kosztuje Netflix 130 mln dol., czyli ok. 13 mln dol. za odcinek. Na potrzeby filmu stworzono w studiu repliki pałacu Buckingham czy Downing Street oraz wynajęto budynki udające choćby szkocki Balmoral (w tej roli Ardverikie House) czy opactwo Westminster (w zastępstwie katedra Ely). Dodajmy do tego setki kostiumów, samochody z lat 50. i 60., wnętrza z epoki...
Czy było warto? Trudno wyobrazić sobie serial historyczny nieodwołujący się do czasu, w którym dzieje się akcja. Ale to nie wnętrza i stroje czynią „The Crown" serialem wyjątkowym, ale podjęty temat i jego realizacja. Twórcom serialu, na czele z Peterem Morganem („Ostatni król Szkocji") i Stephenem Daldrym („Billy Elliot", „Godziny"), udało się stworzyć trzymający w napięciu serial zbudowany z dylematów królowej i rodziny panującej, która nie tyle rządzi, co jest, czuwa i symbolizuje. „Być i symbolizować" nie brzmi zbyt dynamicznie, a jednak oba sezony trzymają wysoki poziom, a niektóre odcinki przypominają wręcz film sensacyjny. Wyzwanie, którego podjęli się twórcy, jest tym trudniejsze, że monarchia jest dziś dla wielu narodów, republik z ich premierami i prezydentami, czymś niezrozumiałym, przypominającym muzealny eksponat, pokryty grubą warstwą kurzu. Nie wszystkie dylematy głowy Kościoła anglikańskiego mogą dziś trafić choćby do polskiego widza. Ale może to też zaleta? W końcu najbardziej fascynujące jest poznawanie innych punktów widzenia, odmiennych kultur. Reszta to tylko utwierdzanie się we własnych przekonaniach.