Andrzej Pilipiuk: Porównania ze Szwecją mogą tylko wkurzyć

Sztokholm wieczorem... Czy dziś, w oświeconym roku 2017, byłbym na tyle odważny, żeby spacerować tu o północy tak, jak siedemdziesiąt lat temu robiły bohaterki powieści?

Aktualizacja: 17.12.2017 17:08 Publikacja: 16.12.2017 23:01

Łaźnia sztokholmska. 8 i 9 listopada 1520 roku na jednym z placyków szwedzkiej stolicy zakończył się

Łaźnia sztokholmska. 8 i 9 listopada 1520 roku na jednym z placyków szwedzkiej stolicy zakończył się bunt Szwedów przeciw unii kalmarskiej łączącej Danię, Szwecję i Norwegię pod władzą króla Danii

Foto: BE&W

Rok 2010 wspominam źle. Tragedia narodowa w Smoleńsku, choroba i pogrzeb w rodzinie. Po ciężkiej wiośnie przyszło lato. Chciałem oderwać się od rzeczywistości. Postanowiłem wreszcie zobaczyć Visby. Miałem pieniądze. Mieliśmy samochód – opla agilę o silniku jak serce myszki, ale za to bardzo oszczędnego w eksploatacji. Koleżanka mojej żony, Gosia, miała prawo jazdy, wzięliśmy ją jako drugiego kierowcę. Córka miała sześć lat, uznaliśmy, że to odpowiedni wiek, by przespać kilka nocy na kempingu. Zapakowaliśmy nowy, większy namiot, śpiwory i pojechaliśmy... Własnym autem do Szwecji. A na promie wzięliśmy sobie kajutę! I przespaliśmy noc w pokoju hotelowym w Sztokholmie. Jak panis... Nie. Jak normalni ludzie.

Stolicę Szwecji odwiedzałem po raz trzeci. Z uwagi na obecność nowych członków wyprawy zdecydowaliśmy się powtórzyć wizytę w Muzeum Vasa. Nie ma sensu opisywać tego po raz kolejny. Ponieważ i Żona, i jej Koleżanka są muzykami, na liście obiektów do zwiedzania znalazło się Muzeum Muzyki. Dotarliśmy do miasta po południu. Zabukowaliśmy pokój w hotelu. Zostawiliśmy rzeczy i podjechaliśmy kolejką – na wieczorny spacer. Z dworca poszliśmy na Gamla stan. Na obrzeżach starówki spostrzegliśmy rzeźbę niby istoty ludzkiej, ale z głową lisa. Może było to nawiązanie do hanzeatyckich legend o Lisie Reinicke? Podeszliśmy na rynek. W położonym obok budynku wręczana jest literacka Nagroda Nobla. Obejrzałem sobie fasadę i na próbę wszedłem kilka stopni po schodkach. Na Nobla raczej nie liczę. Z drugiej strony w ubiegłych latach przyznawano go wedle naprawdę dziwacznych kryteriów. Otrzymywali ją dziwni ludzie, i to za wyjątkowo marne u-tfu!-ory, więc może i ja mam szansę? W każdym razie gdybym ją jednak kiedyś dostał, będę wiedział, gdzie trzeba się zgłosić.

Opodal zamku królewskiego znajduje się niewielki ryneczek ozdobiony fontanną. Wygląda sielankowo – ale miała tu miejsce ponura tragedia. U progu XVI wieku Szwedzi podnieśli bunt przeciw unii kalmarskiej skupiającej Danię, Norwegię i Szwecję pod władzą króla Danii. Na czele powstańców stanął regent Sten Sture Młodszy. Zajęli między innymi Sztokholm. Na konflikt polityczno-militarny nałożyły się kwestie religijne. Mieszczaństwo Sztokholmu chętnie słuchało nauk Lutra... Król Chrystian II Okrutny wyruszył podbić zbuntowaną prowincję. Sten Sture został ciężko ranny na polu walki i zmarł. Mieszkańcy oblężonego miasta poddali się w zamian za obietnice amnestii. Jednak duński władca nie zamierzał dotrzymać słowa. Uwolnił z więzienia przetrzymywanego przez buntowników biskupa Uppsali, Gustava Trolle. Zaledwie kilka dni po koronacji aresztowano członków rady i niektórych mieszczan. Prawdopodobnie osiemdziesięciu dwóch obywateli Sztokholmu, w tym dwu biskupów, uznano za przywódców buntu. Biskup Trolle usłużnie oskarżył wszystkich o herezję i po parodii procesu skazano ich na śmierć. Duchowny musiał cierpieć na poważny deficyt miłości bliźniego albo pobyt w mamrze zdrowo mu dopiekł, skoro nawet kolegów wysłał na szafot. Niektórych mieszczan stracono wraz z całymi rodzinami, zatem liczba ofiar była znacznie większa.

...bo mnie matka zbije

To właśnie na wspomnianym placyku 8–9 listopada 1520 roku rozegrał się krwawy epilog walk o władzę. Tu właśnie zabijano oskarżonych o nielojalność wobec nowego władcy. Zaczęto od ścięcia dwu biskupów, mniej ważnych więźniów powieszono. Wydarzenia te przeszły do historii jako krwawa łaźnia sztokholmska. Wśród zamordowanych znalazł się kilkuletni chłopiec – ostatni z niegdyś królewskiego rodu Bonde. Chwilę wcześniej na jego oczach ścięto wszystkich członków rodziny. Trzymając już szyję na pieńku, zaskoczył kata prostoduszną prośbą: „Tylko niech mi pan tak jak bratu nie powala krwią sukienki nowej". Oprawca, słysząc te słowa, osłupiał, po czym stanowczo odmówił ścięcia dziecka. Król, nie namyślając się długo, dołączył go do listy skazańców. Istnieje też druga wersja tej historii – z tym, że wydarzyć się miała w Jönköping. Zostali tam straceni dwaj bracia, Peder i Lindorm Ribbing, oraz ich synowie, liczący sobie osiem i pięć lat. Młodszy miał wypowiedzieć słowa: „Mój dobry człowieku, proszę nie plamić mojej koszuli, tak jak zrobiliście moim braciom, bo matka mnie zbije".

I w tej wersji kat odrzucił miecz. Wersję pierwszą przytoczył polski podróżnik Maciej Szukiewicz w swojej książce „Z ziemi fiordów i fieldów" wydanej w Warszawie w 1900 roku. Wersja druga krąży w necie. Pomógł mi ją odnaleźć Godhand z portalu Weryfikatorium.

Zwłoki straconych spalono na stosach – na rozkaz króla spopielono wraz z nimi ciało Stena Sture, wydobyte ze świeżej jeszcze mogiły. To nie koniec makabry. Zaledwie kilka dni po egzekucji królowa urodziła córkę – plac pospiesznie uprzątnięto i urządzono na nim festyn dla mieszkańców z okazji narodzenia księżniczki... Koronacja, rzeź, zabawa dla ludu. Wszystko nieomal w jednym miejscu.

Było co grabić

Sztokholm nie był jedynym miejscem kaźni – siepacze króla szerzyli terror w całym kraju. Śmierci cudem uniknął dwudziestoczteroletni Gustaw Eriksson – późniejszy Gustaw I Waza. Przebrany za chłopa zbiegł do prowincji Dalarna, gdzie zdołał zaagitować chłopów i stworzyć z nich armię. W ciągu kolejnych kilku lat powstańcy opanowali Szwecję, kładąc kres „unii" z Danią. Gustaw został koronowany na króla Szwecji i z miejsca zaczął faworyzować protestantów. Zaczęły się prześladowania katolików. W pierwszej kolejności zwrócono się przeciw poplecznikom Chrystiana II w rodzaju wspomnianego biskupa kanalii, ale spirala szybko się rozkręciła. No cóż, dobra kościelne i zakonne zajmowały około jednej piątej ziem uprawnych Szwecji. Królewszczyzny – raptem jedną dwudziestą. Było co grabić.

Przeciw Gustawowi zbuntowali się arystokraci, mieszczanie i chłopi. Pojawiali się samozwańcy – jak rzekomy syn Stena Sture. Król tłumił krwawo bunty. W miejsce straconych szlachciców wprowadzał do zarządu prowincji urzędników. Często dobieranych wedle i nam znanego klucza: „bierny, mierny, ale wierny", „złodziej, ale pamięta, by nam działkę odpalić" albo „może to łajdak i sukinsyn, ale nasz sukinsyn". Patrząc obiektywnie – król nie miał paranoi, bo kraj faktycznie buntował się i spiskował. W dodatku przez pierwsze lata całkiem realna była groźba kolejnej duńskiej ekspedycji karnej. Z drugiej strony władca część podatków nakazał ściągać w postaci płodów rolnych, które magazynowano i w razie potrzeby przesyłano do prowincji cierpiących głód w wyniku klęsk nieurodzaju. Na podobny pomysł jakoś nikt wcześniej nie wpadł. Szwedzi dziś uważają Gustawa I za bohatera, który przywrócił wolność, ukorzył rozpasaną arystokrację i pchnął Szwecję na drogę budowy nowoczesnego państwa. Cóż, niech sobie uważają. O ofiarach jego tyranii nikt już nie pamięta.

W obronie dzwonów

Przeciwnik Gustawa Wazy, władca Danii Chrystian II Okrutny, skończył marnie. Rządy terroru, które wprowadził w swoim kraju, nie spodobały się poddanym. Król został obalony i uwięziony. Raz zdołał uciec i wszcząć rewoltę – pisałem o tym przy okazji pierwszej wizyty w Trondheim. Co ciekawe, łajdak ten, choć powszechnie znienawidzony, znalazł nieoczekiwanych sprzymierzeńców. W szwedzkiej prowincji Smalandia ni z gruchy, ni z pietruchy wybuchło katolicko-rojalistyczne powstanie. Prawdopodobną przyczyną rozruchów był kolejny dekret króla Gustawa. Władca potrzebował chyba brązu na armaty, nakazał bowiem, by każdy kościół oddał państwu co najmniej jeden dzwon. Trudno nam to dziś zrozumieć, zatem kilka słów wyjaśnienia. Dzwony w okresie przed odkryciem rud metali kolorowych w Dalarnie były bardzo cenne. Fundowano je kosztem ogromnych, często wieloletnich wyrzeczeń parafii. Latami gromadzono każdy okruch odpowiednich metali. Ludwisarze też liczyli sobie słono za usługi. Do tego wierzono, że dźwięk dzwonów oczyszcza powietrze z zarazy i płoszy złe duchy. Żądanie władcy było zatem bardzo dotkliwą represją.

Buntownicy smalandzcy wystąpili z konkretnym programem – nie chcieli „heretyka" Wazy na tronie, domagali się króla katolika. Kandydata wymyślili sobie fatalnego, o tym, że siedzi w lochu, zapewne nie mieli pojęcia, ale chyba po prostu nie znali innych. Rewoltę stłumiono bezwzględnie, w efekcie Smalandia na całe lata stała się pustką osadniczą. Jak na ironię, gdy szwedzkie wojska bezlitośnie mordowały mieszkańców tej krainy i równały ich wioski z ziemią, wymarzony „dobry król Chrystian II" katolikiem już nie był. Po pechowej ucieczce, nieudanej próbie wzniecenia buntu Norwegów oraz po śmierci żony, żarliwej katoliczki, uznał wyższość nauk Lutra. Niewiele to zmieniło w jego życiu – odsiedział w lochu jeszcze wiele lat i na koniec zmarł w niewoli, blisko trzydzieści lat po opisanych wyżej wydarzeniach. Czy zrozumiał wagę swoich zbrodni? Jeden z czytelników, pracujący jako klawisz w więzieniu, wspomniał mi kiedyś, że zatwardziali mordercy zazwyczaj „pękają" między piętnastym a osiemnastym rokiem odsiadki. Gustaw I Waza, choć też tyran i niezła kanalia, miał więcej szczęścia. Umarł we własnym łóżku, ma piękny nagrobek w jednej z najważniejszych katedr kraju, a założona przez niego dynastia rządziła Szwecją i Polską niemal półtora wieku. Do tego jest dla Szwedów bohaterem narodowym, który miał wprawdzie to i owo na sumieniu, ale zbudował podwaliny potężnej, nowożytnej Szwecji. Rocznica jego koronacji – 6 czerwca – jest świętem państwowym i dniem wolnym od pracy. Widać i na północ od Bałtyku zwycięża czasem pogląd, że cel uświęca środki.

Sztokholm wieczorem... Pięknie opisuje te zaułki i nastrój jasnych letnich nocy Astrid Lindgren w powieści „Kati we Włoszech". Gdzieś tu przed laty siedział na ławce mój Ojciec i spoglądając na zegarek, próbował ustalić, kiedy zrobi się na tyle ciemno, że nie będzie już można czytać gazety. Czy dziś, w oświeconym roku 2017, byłbym na tyle odważny, żeby spacerować tu o północy tak, jak siedemdziesiąt lat temu robiły bohaterki powieści? Czy przesiedziałbym noc na parkowej ławce z gazetą w ręce, jak kiedyś mój Ojciec? Czy dziś byłbym na tyle odważny, aby włóczyć się po nocnym Sztokholmie z dwiema kobietami i dzieckiem, jak robiłem to zaledwie siedem lat temu? Nasz świat, poukładany, spokojny i bezpieczny, okazał się tak kruchy...

Theremin

Rankiem ponownie udaliśmy się do miasta. Znaleźliśmy miejsce do zaparkowania za darmo. Przeszliśmy nabrzeżem, ciesząc oczy starymi okrętami. Z deptaka w wodę wychodzą niewielkie pomosty z ławeczkami. Można usiąść w kilka osób i w upalne dni cieszyć się chłodem bijącym od tafli i jeziora. Obejrzeliśmy po drodze pomnik jednego z królów. Warto wspomnieć o jednej zasadniczej różnicy – polskie lwy pomnikowe przypominają koty. Są tłuste i zadowolone z życia. Czasem czuwają, unosząc łby, często po prostu śpią. Szwedzkie lwy strzegące pomnika władcy były głodne i złe. Skąd wiem, że głodne? Bo były chude. Na ich bokach wyraźnie odznaczały się żebra.

Odszukaliśmy Muzeum Muzyki. Zbiory ulokowano w starym spichlerzu. Obejrzeliśmy rozmaite instrumenty na głównej ekspozycji. Wystawa była interaktywna – na wielu z nich można było spróbować pograć. Dziewczyny z niejakim zdumieniem obejrzały harfę – w Polsce instrument prawie niedostępny. Ja wypatrzyłem theremin. Cóż to za dziwo? Urządzenie wygląda niepozornie – drewniane pudło, z którego sterczy zagięta metalowa antena. Dźwięk wydobywa się, wodząc dłonią w polu elektrostatycznym. Wymyślił to w latach trzydziestych szalony sowiecki wynalazca Lew Siergiejewicz Termen.

W muzeum łatwo wczuć się w rolę gwiazdy estrady – jest pomieszczenie, w którym można pośpiewać do mikrofonu i obejrzeć się na monitorze. Odbywają się tu także warsztaty dla dzieci. Nas zaciekawiły przede wszystkim instrumenty stare. Moja żona wypatrzyła w gablocie obój barokowy i rożek angielski. Mnie zaciekawił bęben lapońskiego szamana i rekonstrukcja warsztatu lutnika – z dziesiątkami rozmaitych narzędzi i półproduktów. W podziemiach Muzeum Muzyki jedną z sal zarezerwowano na pamiątki związane ze słynną dziewiętnastowieczną śpiewaczką Jenny Lind. Oto kolejne nazwisko, które przeciętnemu czytelnikowi nic nie mówi, więc kilka słów ode mnie.

Wagony pulmanowskie

Jenny Lind zwana była za życia Słowikiem ze Szwecji. Śpiewać publicznie zaczęła w wieku lat dziesięciu. Kształciła się w rodzinnym Sztokholmie, zawadziła też o Kopenhagę. Próbowała sił w Paryżu, jednak tamtejsi decydenci muzyczni potraktowali ją chłodno. Zemściła się okrutnie – gdy zdobyła międzynarodową sławę, konsekwentnie ignorowała wszelkie zaproszenia do stolicy Francji. Jako młoda dziewczyna poznała Hansa Christiana Andersena. Pisarz był w niej zakochany, ale odrzuciła jego awanse, co prawdopodobnie natchnęło go do napisania bajki o Królowej Śniegu. Poznała wielu kompozytorów. Koncertowała dla koronowanych głów i szybko zdobyła ogromną sławę. We Francji poznała Fryderyka Chopina. Ponieważ w tym okresie kompozytor nieoczekiwanie zmienił mieszkanie i osiadł w sąsiedztwie Szwedki, niektórzy biografowie podejrzewają, że łączyło ich coś więcej niż przyjaźń. W każdym razie znali się dobrze, a po latach Jenny Lind pomagała przy pisaniu jego pierwszej biografii.

Kobieta dużo koncertowała po Europie, w latach pięćdziesiątych XIX wieku odbyła triumfalne dwuletnie tournée po USA. Podróżowała po Ameryce prywatnym wagonem kolejowym przekształconym w mieszkanie. Pomysł – z początku kompletnie szokujący – podchwycono i dziś uważa się, że ta właśnie Szwedka zainspirowała firmę Pullman do stworzenia pierwszych salonek. Nie była to jej jedyna styczność z koleją, bo już w 1847 roku Anglicy na jej cześć nazwali jeden z modeli lokomotywy. Kanadyjczycy poszli o krok dalej – nadali jej imię wyspie. Edison dokonał nagrania tego fenomenalnego głosu na fonograf, niestety wałek nie zachował się. Z Ameryki kobieta przywiozła sobie męża. W późniejszych latach urodziła troje dzieci, stopniowo zakończyła karierę wokalną, ale korzystając z zebranego doświadczenia zawodowego, wykładała teorię śpiewu na kilku uczelniach. Zmarła w Anglii, gdzie spędziła swe ostatnie lata. Jeszcze za życia hojnie wspierała liczne dzieła charytatywne. Swoją fortunę w wysokości około trzystu pięćdziesięciu tysięcy ówczesnych dolarów (na nasze obecne pieniądze: kilkanaście milionów) zapisała w całości na kształcenie młodych szwedzkich muzyków. Zważywszy na jej dorobek oraz wpływ, jaki wywarła na edukację muzyczną ojczystego kraju, ekspozycja w sztokholmskim muzeum jest nader skromna.

Cena wynajmu

Z muzeum poszliśmy w stronę Djurgarden. Sztokholm jest ważnym węzłem komunikacyjnym. Można tu wsiąść w pociąg, można odlecieć samolotem. Ale nie tylko. W porcie łączą się wody Bałtyku i jeziora Melar. Gdy szliśmy nabrzeżem, minęliśmy kilka przystani, skąd odbijają statki, zarówno te pływające po wodach śródlądowych, jak i te po morskich. Można wejść na pokład jednostki, która zawiezie nas do wikińskiego skansenu w legendarnej Birce, można też popłynąć w przeciwnym kierunku – na szkiery. Wspominałem o książce Astrid Lindgren „Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?". Polskie wydanie ukazało się w 1972 roku. Była też wydana w innym tłumaczeniu, pod tytułem bliższym pierwowzorowi: „My na wyspie Saltkrakan". Parę słów o treści. Nie wiemy, gdzie pracuje główny bohater – Melker Melkersson. Jest mieszkańcem Sztokholmu. Nie jest jednak nikim ważnym – to przeciętny Szwed. Jest przekonany, że ma smykałkę do majsterkowania. Ma trzech synów i córkę – maturzystkę. Kilka lat wcześniej owdowiał. Poznajemy tę rodzinkę, gdy pakują się na statek, by popłynąć na wakacje – na wyspę Saltkrakan, gdzie mają dom wynajęty na lato. W następnych rozdziałach autorka przedstawia nam bliżej całą rodzinę, wyspę, sąsiadów. Czytajmy teraz między wierszami: wdowiec z czwórką dzieci jedzie na wakacje, więc wynajmuje sobie dom nad morzem. I siedzą tam cały sezon. Ponieważ zapłacili za cały rok, odwiedzają też wyspę w zimie. I za rok jadą ponownie. Córka maturzystka wypoczywa wraz z nimi. Całe lato. Nie musi zasuwać, by coś odłożyć na studia, pomaga ojcu okiełznać małoletnich braci... Porównajmy realia i poziom życia w Szwecji lat sześćdziesiątych z naszym krajem dziś. Albo lepiej nie – bo tylko się wkurzymy. Łatwo sprawdzić, ile obecnie w Polsce kosztuje wynajęcie na dobę domku kempingowego kilometr od Bałtyku. ©?

Książka Andrzeja Pilipiuka „Raport z Północy" ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Rok 2010 wspominam źle. Tragedia narodowa w Smoleńsku, choroba i pogrzeb w rodzinie. Po ciężkiej wiośnie przyszło lato. Chciałem oderwać się od rzeczywistości. Postanowiłem wreszcie zobaczyć Visby. Miałem pieniądze. Mieliśmy samochód – opla agilę o silniku jak serce myszki, ale za to bardzo oszczędnego w eksploatacji. Koleżanka mojej żony, Gosia, miała prawo jazdy, wzięliśmy ją jako drugiego kierowcę. Córka miała sześć lat, uznaliśmy, że to odpowiedni wiek, by przespać kilka nocy na kempingu. Zapakowaliśmy nowy, większy namiot, śpiwory i pojechaliśmy... Własnym autem do Szwecji. A na promie wzięliśmy sobie kajutę! I przespaliśmy noc w pokoju hotelowym w Sztokholmie. Jak panis... Nie. Jak normalni ludzie.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami