Potem ruszyła reklama bardziej kreacyjna. I też łatwo nie było. Benetton słuchał przez jakiś czas wielkiego Toscaniego. Ale kto ze zjeżdżających do Polski zachodnich menedżerów znał nazwiska Starowieyskiego, Świerzego, Lenicy?
– Z całej grupy plakacistów do tego pociągu załapaliśmy się tylko my dwaj: ja i Marcin Mroszczak, który pracował w Corporate Profiles. Próbowałem wciągnąć ludzi, którzy byli mi bliscy. Nic z tego. Byłem jeszcze w miarę młodym, elastycznym facetem, oni – starszymi ludźmi z wielkim dorobkiem. Franek Starowieyski w ogóle nie chciał słyszeć o reklamie, zresztą rynek nie był gotowy na jego prace. Młodożeniec sprawdziłby się znakomicie, ale nie zniósł tego, jak tam traktowano artystów. Czasem coś projektował Waldek Świerzy. Nigdy mu nie powiedziałem, jak to się odbywało. Odbierałem telefon: „Pan ma prace tego Świerzego, to niech pan mu powie, żeby wpadł do nas". Brałem jego teczkę pod pachę, jechałem, negocjowałem, bo jak artyści rozmawiali sami, to rezygnowali. Nie mogłem ich uchronić przed lekceważeniem. Ja nie mam problemu, że pani z reklamy mi coś dyktuje. Ona płaci i wymaga. Chyba że przekroczy granice, to się wycofuję. Ale oni nie tolerowali wtrącania się w ich twórczość. Potem dzwonili do mnie klienci: „Panie Andrzeju, niech pan wpadnie, bo ten... tu padało nazwisko, trzasnął drzwiami i wyszedł".
Komputer kusi nieustannie
Jak mówi, od lat pracuje dwutorowo: z jednej strony w agencji realizuje ambitne projekty reklamowe, z drugiej spełnia się, tworząc sztukę. Z biegiem lat znów pojawiły się artystyczne plakaty reklamujące filmy i spektakle teatralne, wspierające kampanie społeczne. Jedną z najbardziej znanych prac Pągowskiego stał się plakat „Papierosy są do dupy". – Jeśli chociaż jeden dzieciak rzucił dzięki temu palenie, to już jestem szczęśliwy – dodaje.
Ale nie jest łatwiej niż kiedyś. Dawną cenzurę polityczną zastąpiła cenzura obyczajowa, kościelna: – Może powiem herezję, ale wolałem cenzurę PRL. Była przewidywalna, umiałem sobie z nią dać radę. Wobec tej nowej czuję się bezradny. Dzisiaj nie wiem, z której strony zostanę zaatakowany. Mój plakat do „Niebezpiecznych związków" został zdjęty ze ściany domu, bo komitet mieszkańców się obraził. Jasne, było tam trochę erotyki, ale niewinnej w porównaniu z tą, jaka pojawiała się w moich wcześniejszych, PRL-owskich pracach. A najgorsze, że oburzeni są „obywatele". Wszystko robi się czyimiś rękami. Nie atakuje cię instytucja, tylko ludzie. Ktoś coś pisze, jakiś troll cię hejtuje. Rozprzestrzenia się codzienne donosicielstwo, którego nienawidzę.
Pytam, czy w tej sytuacji nie rodzi się w nim autocenzura. – Niestety, tak – odpowiada. – Zwłaszcza w kwestiach obyczajowych, bo wiem, że z Kościołem nie da się wygrać.
Jednocześnie właśnie zaprojektował bardzo mocny plakat do „Szewców" przygotowywanych w Teatrze Nowym w Łodzi. – Tak, jest na nim swastyka – przyznaje. – Robiłem go zaraz po 11 listopada, przerażony marszami, które przeszły przez Polskę. Dyrekcja teatru zaakceptowała moją pracę, bo Jerzy Stuhr robi spektakl o rozprzestrzenianiu się zarazy. Na plakacie do „Miny" wystawianej w Teatrze Polskim jest z kolei Chrystus ukrzyżowany, z płonącą głową i wyżerającymi go postaciami. Im więcej widzę wokół skurwysyństwa, tym mniej się boję. Doszliśmy do momentu, w którym nie można się cofnąć. Trzeba robić i mówić to, do czego ma się przekonanie. Bo najgorzej jest, gdy człowiek rano się obudzi i nie może spojrzeć w lustro.
Wciąż pracuje intensywnie. Śmieje się, że nowoczesna technologia, zamiast skrócić, wydłużyła mu pracę:
– Zdarza mi się poświęcić plakatowi tydzień. Cholerny komputer podpowiada przecież tyle fajnych rozwiązań. Kusi do testowania. Kiedyś brałem kartę papieru lub tekturę, ustawiałem farby i malowałem. Szkicowałem ołówkiem, robiłem stemple, czasem przerabiałem zdjęcie. A dzisiaj biorę tablet z rysikiem albo odpalam narzędzia na komputerze i rysuję na ekranie. Mam możliwość cofnięcia, czuję się bezpieczny. Mogę zrobić plakat na telefonie czy tablecie, potem jeszcze przetworzyć go w laptopie. Mam szansę sprawdzenia różnych kolorów, układów. Trudno skończyć.
Promuje młodych, zdolnych twórców. Od lat przygotowuje kalendarz artystyczny, do którego zaprasza 12 artystów. – Pokazuję, że plakat ma się dobrze – mówi. – Ale dzisiaj młodym trudniej jest się przebić. W mojej młodości były wielkie nazwiska: Wajda, Kieślowski, Osiecka, Młynarski, Wasowski i Przybora, Rodowicz, Młodożeniec, Starowieyski, Świerzy, Kantor, Grotowski... Giganty, których znała ich cała Polska. Dzisiaj artyści podobnej rangi, mimo łatwości dostępu do informacji, są znani małym grupom. Potężna oferta wielu ludzi przytłacza. Komunikaty rozpraszają się.
Więc jeszcze pytam, jaką radę on, artysta bardzo spełniony, dałby studentowi ASP, gdyby ten powiedział, że chce zająć się plakatem. – Stale takich rad udzielam, nie tylko studentom – odpowiada Pągowski. – Jestem aktywny w mediach społecznościowych. Na Facebooku piszą do mnie młodzi ludzie, przysyłają swoje prace, proszą o ocenę. I ja to robię. Recenzuję, podpowiadam. Przestrzegając, że zawód plakacisty jest strasznie trudny i powinni się zastanowić, zanim w to wejdą. A za chwilę dodaję: „Ale ja nie zamieniłbym go na żaden inny".
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95