Trzecia śmierć Fidela Castro

Dyktatorowi udało się doprowadzić Kubę do materialnej i moralnej zapaści, po czym i tak wrócili na nią Jankesi.

Aktualizacja: 04.12.2016 07:27 Publikacja: 01.12.2016 10:51

Foto: AFP

Gdy w 1953 roku zmarł Józef Stalin, na jego pogrzeb przyszedł milion ludzi i był taki tłok, że podobno kilkaset osób zadeptano na śmierć. Niektórzy uważali, że był to znak głębokiej żałoby, wyraz tragicznej solidarności w obliczu nieszczęścia. Korespondenci zachodni wskazywali na wielką miłość narodu sowieckiego do Stalina i zastanawiali się, co też teraz będzie z tym biednym, osieroconym ludem, który stracił ojca. Niektórzy jednak mówili, że tłumy były na tym pogrzebie głównie po to, by się przekonać, że Stalin naprawdę nie żyje, że tyran odszedł.

Bardzo trudno jest odczytać nastrój tłumu w państwie totalitarnym, ale wiemy też, że taki nastrój może się gwałtownie zmienić. Warto przypomnieć sobie filmy z ostatniego przemówienia Ceausescu: wódz mówi, tłum klaszcze, ktoś wyłącza głos, ktoś inny krzyczy w tłumie, słychać strzały – kilkanaście godzin pokazywano już w telewizji zmasakrowane zwłoki Ceausescu i jego małżonki.

Pochwały tygrysa

Od śmierci Fidela Castro komentatorzy prześcigają się w zgadywaniu nastrojów Kubańczyków. Zagadywani do kamery wszyscy mówią o wielkiej stracie, a i poza Kubą wielu polityków mówi o wielkości jednego z najbardziej krwawych i brutalnych dyktatorów komunistycznych.

Czytaj także:

Po prawie sześćdziesięciu latach i tonach opublikowanych źródeł są jeszcze ludzie, którzy widzą w Castro młodego, przystojnego, energicznego Dawida, który kamieniem z procy zabił Goliata, nie zaś człowieka, który wprowadził dyktaturę bolszewicką tymi samymi krokami i w tym samym tempie co sami bolszewicy.

Najpierw była pierwsza fala emigracji najbogatszych, którzy uciekali, zostawiając majątek, potem czerwony terror, w czasie którego dokonywano publicznych egzekucji i skazywano „wrogów ludu" na dziesięciolecia w więzieniu. Wśród „wrogów ludu" dużo było towarzyszy broni Castro, którzy kwestionowali jego politykę. Jeden z towarzyszy broni – Che Guevara – nie tylko nie kwestionował, ale starał się rozszerzyć rewolucję na inne kraje Ameryki Środkowej i Południowej.

Złapany i zabity w Boliwii, stał się świętym rewolucji kubańskiej. Dosłownie. Porównywałam kiedyś serię zdjęć i portretów Che z obrazkami Jezusa Chrystusa, które zezwolono produkować i sprzedawać na Kubie dopiero w latach 90. Che coraz bardziej przypominał Jezusa, a obrazki Jezusa sprzedawane na starym mieście w Hawanie do złudzenia przypominały Che Guevarę. Od samego początku rewolucji likwidowano też przeżytki burżuazyjne: religię, więzy rodzinne, społeczne, zmieniano programy szkół, upaństwowiono cały kraj.

Po 1989 roku skończyło się wsparcie ZSRR i Kuba nagle stanęła twarzą w twarz ze swoją rewolucją, nędzą i osamotnieniem. Podobno pod wpływem Gorbaczowa próbowano nawet wprowadzić głasnost i pieriestrojkę, ale podejrzewany o to bohaterski generał Ochoa został rozstrzelany, a jego willa przekształcona w jedną z pierwszych „prywatnych" restauracyjek.

Komunizm na Kubie w latach 90. zaczął podlegać pewnym zmianom. Represje wprowadzone uprzednio doprowadziły do tego, że Kuba była krajem, w którym ludzie pilnowali się wzajemnie, a policja tylko tym dyrygowała. Na Kubie naprawdę funkcjonowały sąsiedzkie Komitety Rewolucyjne, pilnujące sąsiadów, a w razie potrzeby bijące ich bliskich i smarujące na ścianach „zdrajca". Ale z czasem i oni się zniechęcili, dzięki internetowi – wbrew władzom – zaczęły krążyć informacje i tak jak w ZSRR obywatele odkryli, że nie wszędzie na świecie panuje głód.

Skansen wiary w Solidarność

W kraju Fidela Castro byłam pięć razy. Za piątym razem zostałam aresztowana i deportowana. Pierwsza wizyta na Kubie, w roku 1995, była wręcz rozczulająca. Pojechałam, żeby zawieźć jakieś listy i drobne pieniądze dla dysydentów. Od jednego trafiłam do następnego i wszyscy przypominali innych dysydentów, zwłaszcza z Czechosłowacji i Polski.

W 1985 roku nasz nowojorski Komitet Poparcia Solidarności wydał po hiszpańsku tom „El Camino" („Droga"): wybór tekstów od powstania KOR aż po pierwsze miesiące stanu wojennego. W międzyczasie Solidarność stała się natchnieniem dla kubańskich dysydentów. I oto w wybiedniałym mieszkaniu w Hawanie były więzień i członek jednego z dopiero co zawiązujących się komitetów obrony praw człowieka pokazał mi kilkanaście zmęczonych stron naszej książki. – Rozerwaliśmy ją na kilkanaście części i czytamy po kolei – powiedział. Może wtedy bardziej niż kiedy indziej zrozumiałam, że pewne mity są ważniejsze od rzeczywistości i że dla nich Solidarność to był piękny ruch oporu społecznego w latach 1980–1981 i podziemie po stanie wojennym. Nie miało sensu wówczas mówić im o tym, że jedni przywódcy Solidarności „wstydzą się za nią", inni oddają na licytację swoje legitymacje związkowe, a Lech Wałęsa patronował neutralizacji związków zawodowych.

Przeciwnie. Nasz Instytut na rzecz Demokracji w Europie Wschodniej „usynowił" Kubę i przez następne kilkanaście lat posyłaliśmy na wyspę literaturę po hiszpańsku, filmy, pieniądze i sprzęt. A przede wszystkim ludzi z całej Europy Wschodniej: doświadczonych dysydentów, prawników, polityków i dziennikarzy. Staraliśmy się budzić nadzieję, dawać przykłady udanych ruchów społecznych. Młodzi ludzie zarażali swoim entuzjazmem i pomagali tworzyć sieci ochotników; wspieraliśmy też niezależnych artystów. Przez te 20 lat reżim zachowywał się podobnie do innych reżimów komunistycznych czujących, że tracą władzę. Trochę popuszczał, potem aresztował dziesiątki osób i skazywał na kary do 30 lat więzienia, potem wypuszczał więźniów i skłaniał ich do emigracji. Skoro nie wszyscy chcieli emigrować – władze zaczęły wydawać dysydentom paszporty turystyczne.

W tym samym czasie Kuba „otwierała się na świat", to znaczy przede wszystkim budowała zamknięte osiedla plażowe dla turystów zachodnich i uwłaszczała nomenklaturę, pozwalając jej – i tylko jej – otwierać małe restauracyjki i przedsiębiorstwa.

USA w różnych okresach wydzielały różne granty na pomoc Kubańczykom, a to na pomoc humanitarną, a to na demokratyzację. Ale im bliżej podchodziliśmy do „normalizacji" stosunków Kuby z USA, tym dziwniejsze stawały się te granty. Kilka lat temu przyznano na przykład pewnemu NGO grant na uczenie prostytutek kubańskich, jak zapobiegać AIDS. Próbowałam to stopować, bezskutecznie, mówiąc, że na Kubie sektor prostytucji jest sektorem państwowym, który objęty jest przecież sankcjami: poza tym granty powinny być przeznaczone na społeczeństwo obywatelskie.

Oczywiście, nie każdy seks za pieniądze był organizowany przez państwo. Jeden z naszych kolegów, Wiktor, chodził z tłumaczem po różnych nędznych knajpkach, próbując nawiązywać rozmowy z tak zwanymi zwykłymi ludźmi. W jakimś momencie wdali się w rozmowę z panią w zaawansowanym wieku średnim. Pani była kiedyś nauczycielką biologii, potem pracowała w jakimś zakładzie produkującym kalosze. Ludzie rozmawiali z Wiktorem swobodnie, bo był obywatelem byłego ZSRR i Kubańczycy czuli bliskość doświadczenia i zazdrościli głasnosti i pieriestrojki. Wiktor mówił, że pani była osobą inteligentną, słuchającą Radia Marti (coś w rodzaju kubańskiego Radia Wolna Europa), czekającą na śmierć Castro i rozumującą w ten sposób: zmiany muszą następować w jakimś porządku, najpierw USA zniosą sankcje, potem pojawi się dobrobyt, potem wolność pierwsza, czyli możliwość jeżdżenia na Florydę, potem wolność druga, czyli może będzie można kupować książki, czytać gazety i może nawet chodzić do kina.

Pod koniec rozmowy Wiktor zapłacił za piwa (zupełne grosze, ale piwo było okropne), podziękował za rozmowę i wtedy pani powiedziała, jak gdyby nigdy nic: za 5 dolarów mogę się z panem przespać, po czym zwracając się do młodszego od Wiktora tłumacza, dodała: a pan może się przespać z moją córką. To była już nowa Kuba.

Drogowa korrida

Dobrą okazją do obserwowania nowej Kuby, wymykającej się spod komunizmu i dryfującej nie wiadomo gdzie, było wynajmowanie samochodu. Wynajmujący znał rosyjski – studiował na politechnice w Riazaniu czy Rostowie – i uprzedził nas, by nie jeździć nocą. I nie, nie wyłącznie dlatego, że drogi były nadzwyczaj podłe. Cała sprawa była bardziej złożona.

Jak wiadomo, cała gospodarka Kuby była znacjonalizowana, w związku z czym nigdzie nie można było dostać mięsa. Na państwowych farmach hodowano, owszem, krowy, ale za zabicie nawet najnędzniejszej z nich groziło do siedmiu lat więzienia. Za zabicie żony w afekcie można było dostać pięć lat, ale za nielegalne złowienie homara – siedem lat. Przedsiębiorczy pracownicy kołchozów wyganiali więc w nocy krowy na drogi w nadziei, że jakiś cudzoziemiec na nie najedzie. W przypadku szczęśliwego zakończenia transakcji cudzoziemiec płacił kołchozowi za krowę, którą kołchoźnicy zjadali, państwu zaś uiszczał karę za zabicie krowy, za nieostrożne prowadzenie oraz za rozbicie samochodu.

Nowej Polsce nowa, pocastrowska Kuba otwierała pewne możliwości odnalezienia (i może repatriacji) osób, którym przysługuje polskie obywatelstwo.

Już przy pierwszym przyjeździe na Kubę dowiedziałam się, że mieszka tam sporo Polek i ich dzieci. W latach 60. i 70. Polska w ramach komunistycznej solidarności międzynarodowej kształciła studentów, głównie na politechnikach, na SGGW i w akademiach medycznych. Byli oni pewnie poddawani jakiejś indoktrynacji, ale mniejszej niż przyszli pracownicy służb, partii komunistycznej, armii i dyplomacji, kształceni w ZSRR. Przystojni Kubańczycy, Algierczycy czy Syryjczycy często zabierali ze sobą do kraju miłe blondynki. Na Kubie władze nie popierały jednak zbyt silnych więzów rodzinnych i spotkane Polki mówiły, że wiele z nich jest rozwiedzionych lub porzuconych.

A Fidel Castro? Zdążył już w przeszłości umrzeć dwa razy. Po raz pierwszy – gdy zrozumiał, że jest sam, bo nie ma już ZSRR, i po raz drugi – gdy dziesięć lat temu zachorował i przekazał ster swemu bratu. Gdy umierał kilka dni temu po raz trzeci, był już tylko starym, byłym dyktatorem, patrzącym, jak na wyspę wracają Jankesi.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Gdy w 1953 roku zmarł Józef Stalin, na jego pogrzeb przyszedł milion ludzi i był taki tłok, że podobno kilkaset osób zadeptano na śmierć. Niektórzy uważali, że był to znak głębokiej żałoby, wyraz tragicznej solidarności w obliczu nieszczęścia. Korespondenci zachodni wskazywali na wielką miłość narodu sowieckiego do Stalina i zastanawiali się, co też teraz będzie z tym biednym, osieroconym ludem, który stracił ojca. Niektórzy jednak mówili, że tłumy były na tym pogrzebie głównie po to, by się przekonać, że Stalin naprawdę nie żyje, że tyran odszedł.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami